środa, 24 sierpnia 2011

Madalińskiego ok.

No to się budzę. 6 rano. - Ty, no chyba mam skurcze. - Skurcze? Ekstra! Co ile? - No nie wiem. Pewnie i tak zaraz się rozejdą, jak zwykle. O, następny. - Poczekaj, włączę stoper. I jeszcze jeden. I kolejny. - One są normalnie co 6 minut. Jedziemy do szpitala. - Ale przecież one są jakieś takie słabe. - Ale co 6 minut. Jedziemy. Dzwonię do położnej. Ona spokojnie, że ma tu poród, nie ma się co spieszyć, może się skończy, zanim mój się zacznie. Ale on pospiesza, przejęty z tym stoperem. - Jedziemy, jedziemy
Udało mi się jeszcze tylko namówić go na śniadanie. I pojechaliśmy. Dotarliśmy kiele 8. Pani na izbie przyjęć, spokojnie, prosi o te tony papierów, RMUY, dowody, badania. Bardzo nie boli, trochę mi się chce śmiać, jakoś nie mogę uwierzyć że to już. DO gabinetu na badanie, 4 cm, na KTG. I wszyscy mówią, żeby się nie spieszyć, bo na górze pełno, nie ma gdzie rodzić. Troche się wystraszyłam, że mnie odeślą, ale nie. Raczej nie. Przy KTG zaczyna już boleć bardzie, tak, że niewygodnie leżeć, on widzi, kiedy idzie skurcz. Po KTG jeszcze raz do gabinetu na badanie, jeszcze papiery, wywiad, naprawdę pani mierzy mnie w miejscu, gdzie kiedyś był pas, wypytuje o te choroby w rodzinie, mnie już boli, chodzę, coś tam mamrocę. Wreszcie jedziemy na górę. MOja położna rodzi, i raczej nie urodzi, dzwoni dla mnie po zastępstwo, zastępstwo jedzie. Na górze na korytarzu znowu oglądają te papiery, tonami je przekładają, ja już zaczynam jęczeć. - Czy musimy stać na korytarzu? - Nie, proszę, proszę. Otwierają nam drzwi do sali porodowej z wanną ale bez łazienki. Rozczarowana jestem? Nawet nie wiem czemu. Ale wychodzę pomarudzić. I tu jedna położna mruczy pod nosem - Dobrze, że w ogóle ma gdzie rodzić, przecież wszędzie pełno. Wracam. Boli. Jakaś dziesiąta. Sami jesteśmy ciągle, zaczynam się denerwować. Dzwonię jeszcze do mojej zajętej położnej. Wpada na chwilę. Mówi, że zastępstwo jedzie, nie ma się co denerwować. Przychodzi miła studentka. Napuszcza mi wodę do wanny. Miła jest przynajmniej. Zjawia się w końcu zastępstwo. Nie pamietam już nazwiska. Mała, okrągła. Zaczyna sie zabawa. A to do wanny. A to polać plecy wodą. W wodzie całkiem ok, ale też boli. Wyjść. Piłka. Na piłce też nieżle. Ale też boli. A może znieczulenie? Położna niechetna,ja za mało stanowcza. Jęczę se. - O przypiera? - No nie wiem. Bardziej boli. W końcu mnie kładzie na to wyro. Każe przeć. Czemu oni kładą na to wyro? Podobno to nie jest najwygodniejsza pozycja do rodzenia. Ale nie mam siły. A na łóżku między skurczami można przynajmniej trochę poleżeć. Ale coraz krótsze to między skurczami. Każe przeć. Mówi jak. Nie idzie mi. Generalnie wydaje mi się, że nic nie idzie. A oni do mnie - Jak nie idzie, jak nie idzie, o tu główka, zaraz będzie główka. - Jaka główka? Nie dam rady, nie ma żadnej główki, umieram normalnie. Ale nagle w pokoju robi się dużo ludzi. Nie mam siły, ale kumam, że chyba coś się dzieje, bo inaczej nie byłoby ich tu tyle. Rodzę, normalnie rodzę.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wata wata

Nikt nie ostrzegł mnie że z mojego mózgu w pewnym momencie (bardzo pod koniec) zrobi się wata, która nie pozwoli mi się skupić na zbyt wielu czynnościach. Wata najlepiej sobie radzi z praniem (ubranek), prasowaniem tychże, układaniem ich na tysiąc sposobów na półkach, przekładaniem, zmienianiem.
Wata niezbyt sobie radzi z literaturą inną niż dotycząca wychowywania.
Wata ma poważny problem z pracą. Pisanie tekstu, które do tej pory zajmowało 3 godziny, zamienia się w trzy dni, a i wtedy nie wiadomo, jaki będzie efekt i czy w ogóle będzie.
Wata powoduje jazdy - przedporodowy baby blues. Świat wcale nie jest radośnie różowy, raczej ponuro płaczliwy. Już teraz!
Wata budzi lęk.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Szpital - pierwsze starcie

KTG. Nie robią tego w enel-medzie, gdzie szczęśliwie chadzam i cudnych warunkach przeżywam ciążę swą z beznadziejną panią doktor. Trzeba do szpitala. Najlepiej tam, gdzie ma się zamiar rodzić, bo po tym badaniu może się okazać, że trzeba już będzie w szpitalu zostać (co mi się zresztą przytrafiło za pierwszym razem i przez przypadek wylądowałam w traumatycznym szpitalu bródnowskim). Dobra, niech i tak będzie. Jadę na Madalińskiego.
Kolejka do rejestracji. A właściwie dwie - jedna dla ciężarnych. Tak samo długa. Trzeba stać. Krzesła wokół zajęte. Stoję. Przede mną brzuchy, za mną brzuchy. Rozmaite wielkości, matko, nigdy nie widziałam tylu różnych brzuchów w jednym miejscu. 20 minut. - Pani pójdzie do gabinetu nr 4, tam się zapisuje na KTG. Aha, 20 minut stania bez sensu. Idę.
W gabinecie nr 4. - Skierowanie. Ale tu nie jest napisane dlaczego mamy robić to KTG. Tłumaczę. - Duże dziecko mam, pierwszy poród miałam z tego względu wywoływany. - Ale tu nie jest napisane. I to nie jest skierowanie od naszego lekarza. - No nie jest, ale powiedziano mi, że nie musi być od waszego. - Ja panią zapiszę na KTG w pani terminie. Czyli za tydzień. - A nie można dziś? Albo jutro? - Można dziś. Pani będzie jako druga poza kolejką. Jak się okaże, że ktoś nie przyszedł, to pani wskakuje na jego miejsce. Będę wywoływać. - A jest szansa? - A jest. Uff. A jednak. Tak cierpliwie na tym krzesełku posiedziałam i jakoś się udało. Ok, to przed gabinet. Za 5 minut pani wywołuje, kogoś nie ma. Idzie pierwsza bez kolejki. Kolejne 5 minut - nie ma następnej. Wchodzę. Git, szybka akcja.
Podłączają mnie, leżę sobie, serca dzieci biją - aparaty do KTG są 3. Wchodzi na badanie moja koleżanka, tydzień po terminie - robi się jeszcze przyjemniej. Do czasu. - Teraz z tym badaniem do lekarza, żeby przeczytał. Gabinet nr 7. - Tam gdzie taki tłum największy? Tam.
Idę. Tłum. Nie wiadomo kto gdzie. Laski z brzuchami i z maluchami. Sajgon. Przede mną 5 osób. Tylko? - 2 godziny stania - mówi koleżanka, która chodzi tam regularnie i dobrze się orientuje. Głodna. Jemy w barku. Czas miło płynie. Sama bym tam zwariowała w tym tłumie. Do czytania KTG nie ma odrębnego lekarza, wchodzi się w kolejkę zapisanych pacjentek. Bez sensu. 14.30 lekarz stwierdza, że juz nie ma siły, już miał dziś 40 pacjentek i nie wyrobi więcej. Wślizguję mu sie do gabinetu. Klapie w komputer. - KTG idealne. Moim zdaniem nawet na nie nie spojrzał. Ale może on tak umie bezwzrokowo? Zapisuje mnie na następne - 16 sierpień. - A ja mam termin na 13? - Ale to jest proszę pani długi weekend. - I co, lepiej wtedy nie rodzić? Po raz pierwszy na mnie patrzy. Uśmiecha się. - Lepiej nie.
Wychodzę. Mam farta - mam z głowy. Koleżance musza powtórzyć KTG, bo się dziecko nie chciało ruszać. Na izbie przyjęć. A tam młyn i kocioł, wszyscy chcą rodzić. Pisze mi później, że wyszła stamtąd o 20.30. Spotkałyśmy się kilka minut po 12.00. Moje 3 godziny pod gabinetem to pikuś.

piątek, 5 sierpnia 2011

Wróćmy do wysypki

Spodobała mi się historia mojego brata. Mało mówi, ale czasem coś mu się wymsknie. Jego syn ze względu na uczulenie spożywa specjalne mleko - Bebilon cośtam (oczywiście że nie pamiętam, przecież jestem w ciąży, więc mam ociężały mózg, jak twierdzi Anna Mucha. Ciekawe czy w związku z własną ciążą zmieniła zdanie?). Jeśli lekarz pediatra wypisze receptę, mleko jest objęte zniżką, jak lekarstwa. Więc ich lekarz wypisywał im receptę i wszystko było gut. Ale zachciało im się zmienić przychodnię i pójść do innego lekarza. I trochę się zdziwili. - Ależ ja recepty wypisać nie mogę, bo dziecko wysypki nie ma. - No nie ma, bo spożywa właśnie to mleko i dzięki temu nie ma. - Niestety. Żebym mógł wypisać receptę na to mleko, muszą państwo przyjść do mnie z wysypką.
Czyli: Muszą zacząć dawać dziecku mleko, które tę wysypkę powoduje. Super, nie?

Po terminie? Na macierzyński!

Termin porodu jest datą umowną, każdy to wie, piszą o tym w każdej książce, powie ci to każdy lekarz. Możesz urodzić zupełnie zdrowe dziecko 2 tygodnie przed, ale też 2 tygodnie po terminie. Jeśli rodzisz wcześniej - masz szczęście. Jeśli później - sory Winetu, szczególnie, jeśli przez ostatnie tygodnie byłaś na zwolnieniu. Więcej zwolnienia nie dostaniesz. Ginekolog skieruje cię do szpitala, twierdząc, że tylko szpital zapewni ci odpowiednią opiekę. Ok, ale w szpitalu zrobią ci KTG i jeśli wszystko będzie w porządku, wypuszczą cię do domu. Oczywiście bez zwolnienia, bo odeślą cię do lekarza prowadzącego. A ten powie: - Proszę iść na macierzyński. Ty na to: - Ale panie doktorze/pani doktor, dlaczego mam iść na macierzyński, skoro nie mam jeszcze dziecka i to jeszcze może potrwać? To bez sensu, przecież to marnowanie czasu, który można spędzić z dzieckiem! - Bardzo mi przykro, ja zwolnienia po terminie nie wystawię, bo taką mam zasadę. A w ogóle ciąża to nie choroba, pracodawca powinien pani stworzyć warunki do pracy w ciąży, a w ogóle te zwolnienia są bez sensu, tyle wypisywania, kto to widział. - Ale pani doktor, ja bym bardzo chciała poznać jakiś konkretny argument... - Nie wystawiam i już, proszę iść do szpitala. Jeśli przyjmą panią na oddział, dadzą zwolnienie. - A jeśli nie ma potrzeby przyjmowania mnie na oddział? - Bardzo mi przykro, ciąża to nie choroba.
To są oryginalne argumenty podane mi przez ginekolog dzisiaj. Oczywiście przez ostatnie dwa miesiące nie było problemu ze zwolnieniem, chociaż ciąża to nie choroba. Bratowa pół roku wcześniej spotkała się z taką samą ścianą u innego lekarza, co by znaczyło, że coś jest na rzeczy. Tylko co? Chciałabym to wiedzieć. Rozwiązanie problemu? Łaskawy internista, który wystawi nam zwolnienie na cokolwiek. Oczywiście to zwolnienie to już 80 procent, co nie. Czy ktoś potrafi mi to wyjaśnić?

środa, 3 sierpnia 2011

Język niemowląt cd

Ok, byłam niesprawiedliwa. Ale naprawdę amerykańskie poradniki mogą być trochę denerwujące. Powtarzalność zawartych w nich informacji dla mnie jest nie do zniesienia. W każdym razie, jak już przebrnęłam przez trzy rozdziały, które przekonywały, że dziecko jest człowiekiem, że należy mu się szacunek i należy z nim rozmawiać, zaczęły się większe konkrety. Ale ale. Może te trzy pierwsze rozdziały nie są jednak tak całkowicie bez sensu? Zastanawialiśmy się nad tym z moim chłopakiem. Moja mama np. sądzi, że dziecko po urodzeniu nie jest jednak istotą rozumną i pewnie nie jest w tym odczuciu odosobniona. Więc może wytłumaczenie ludziom tych prostych kilku zasad ma sens?
Co jest w tej książce niezłe? Podejście zdroworozsądkowe. Fakt, że pani nikogo nie próbuje przekonać że karmienie piersią jest jedyną słuszną decyzją, podobnie, jak siedzenie z dzieckiem w nieskończoność. Jestem ciekawa, czy tym razem uda mi się nauczyć dziecko spać w nocy, bo niestety, poprzednie samo się nie nauczyło, a ja chyba popełniłam wszystkie możliwe błędy w tej dziedzinie (co wywnioskowałam właśnie z tej książki). Generalnie jeśli ktoś szuka podejścia niuejdźowego, typu "śpimy razem w łóżku przez pierwsze trzy lata, karmimy piersią co najmniej dwa i generalnie nie odkładamy dziecka, żeby nie poczuło się samotne" - to nie jest książka dla niego. Tu króluje zdrowy rozsądek, bo nikt nikomu również nie każe zostawiać malucha, żeby "się wypłakał" przez 40 minut. Aha, nawet smoczek może być ok, jeśli tylko ma pomóc matce chwilę odetchnąć i uwolnić cyca spod ssącego jarzma. Bo to nie dziecko jest w domu kierownikiem - to my nim jesteśmy. I lepiej o tym nie zapominać. Tylko jedno mi się wciąż nie podoba - podtytuł na okładce MOJA MAMA MNIE ROZUMIE. A co z tatą? On nie musi?

sobota, 30 lipca 2011

Książki

Strasznie się staram świadomą matką być, mądre książki, które dla nich napisano czytam więc. "Zła matka" - świetny tytuł, a ponieważ mocno czerwony na białym tle, to dobrze przyciągał wzrok ludzi w metrze, kiedy tak z brzuchem tę książkę kontemplowałam. "Bojowa pieśń tygrysicy", hit hitów i niezła rozrywka, "Nie z miłości", "Z każdym dniem coraz bardziej niegrzeczna" - ups, to chyba niekoniecznie na temat, choć może pośrednio... Ale ostatnio dorwałam polecany przez wszystkich "Język niemowląt" co to ponoć ludziom w głowach wszystko ustawia. Ok, jeszcze nie skończyłam, katuję rozdział 3., jest ich 9, ale czy nie powinno być tak, że już jakieś odkrycie? Na razie dowiedziałam się więc, że dziecku NALEŻY SIĘ NALEŻYTY człowiekowi szacunek, że trzeba z nim rozmawiać jak z każdym innym człowiekiem, zamiast pierdolić sepleniąc trzy po trzy a gu a gu, z którego jak wiadomo nic nie wynika, i jeszcze że dzieci lubią spokój i mieć życie poukładane i najlepiej, żeby codziennie było tak samo. Aha, i jeszcze że dzieci są różne i trzeba to zaakceptować. To wszystko na 75 stronach, z przykładami wyssanymi z amerykańskiego palca, matko! Ok, ponieważ ja już jedno dziecko mam, to może dlatego to wszystko wiem? A może to jednak nie jest książka na nasz, tylko na amerykański rynek? Może tam się jeszcze tajemnica jakaś i dla mnie kryje, dotrę do niej w 9 rozdziale w podsumowaniu? Przeczytam całość, z nudów chociażby, a jakże, informować będę na bieżąco. Ale jeśli ktoś mógłby mi coś zaproponować w tym temacie, to ja poproszę.

środa, 27 lipca 2011

Strach

Wydawało mi się, że się nie boję. Że taki ze mnie chojrak, przecież już to znam, wiem, co mnie czeka. A jednak - im więcej czytam o porodzie, o połogu, słucham, że koleżanka ma baby blues, tym bardziej dociera do mnie, że to już, zaraz, za chwilę to wszystko na mnie spadnie. Że najpierw będzie bolało, że szok (skurcze), potem będzie bolało wszystko, co się w czasie porodu rozwali, potem będę zmęczona, że szok, potem będę sama w domu z dzieckiem i będzie mi smutno, potem wszystko stanie się strasznie trudne organizacyjnie, potem nie będę miała pracy. Cała ja, przede mną tylko szarości, czernie i straszne rzeczy.

p.s. Koleżanka powiedziała mi ostatnio, że skoro jestem w ciąży, to powinnam zająć się byciem w ciąży. Czyli czym?

sobota, 16 lipca 2011

Zasapać się

9 miesiąc czas zacząć. Lekko nie jest. Czy to odpowiedź organizmu na zbyt duże wcześniejsze zmęczenie, czy to odpowiedź na zbyt duże dziecko - nie wiem. W każdym razie ciężko coraz ciężej i tak jakby z każdym dniem gorzej. 100 metrów spaceru to już mega dystans, przewracanie się z boku na bok przychodzi z coraz większym trudem. I tak to jakoś spadło na mnie na wakacjach. Tylko leżeć mi się chce! I czasem jeść, bo panie dobrze gotują, ale jedzenie w ciąży nie służy. I jeszcze milion razy muszę odpowiadać na pytania czy to chłopiec czy dziewczynka i jak się czuję i że wszystko będzie dobrze i jaka to duża różnica wieku i nie wiem co jeszcze, ale mam wrażenie, że żadna rozmowa/rozmówka nie różni się od poprzedniej. Ale może to moja wina, że nie umiem sprowokować innej?

wtorek, 14 czerwca 2011

Chciałam zamieścić komentarz...

...ale nie mogę, więc sama to zrób. Ja mam doświadczenie za 1500. W magiczny sposób przefrunęłam przez izbę przyjęć, i przez ściśnięte, oczekujące kobiety. A trzeba rzec, że ważyłam wtedy dużo. Taki luksus za 1500? drugi raz zrobiłabym to samo. Bo mnie stać. A co z innymi? Nie musiałam się rozbierać w koszulę, i nikt mi nie zadawał pytań. Miłe panie zaprowadziły mnie i Arta do miłego pokoju, w którym w miły sposób przyszedł na świat mój syn. Cena "miłego" 3 tysiące. Opłata uiszczona przy wyjściu ze szpitala, w kasie.

Opowieść innej koleżanki. Szpital na Solcu, Wawa. Przyjeżdża koleżanka rodzić. Na wejściu siedzą już rodząc dwie bidulki, odesłane z Karowej i Żelaznej. Koleżance trochę głupio, ale to nie jest odpowiedni moment na refleksje na temat sprawiedliwości we wszechświecie. Dzwoni więc do położnej. Za chwilę pani na bramie, która zdążyła już nafukać na wszystkie trzy oczekujące, z pięknym uśmiechem pyta: "Która z pań to pani D.?" I pani D. maszeruje bez upokarzających pytań na górę. Nie wie, czy tamte dwie przekroczyły bramę, czy pojechały dalej rodzić po ludzku.

Królowa na bramie albo magiczny obrzęd przejścia

Lekarze lekarzami, położne położnymi, a z opowieści wynika, że i tak najgorsze są te, co siedzą na izbie przyjęć w szpitalu i przez które trzeba się przebić, żeby się na salę porodową dostać. Zazwyczaj trwa to bardzo długo, bo obecna tam siostra niejednokrotnie przełożona musi przeprowadzić wstępny wywiad i zbadać wszystkie dokumenty, które się ze sobą przywiozło. A to przecież fantastyczne zajęcie! Prawie jak robota urzędnika, którego praca polega zazwyczaj na tym, żeby cię cofnąć od okienka, bo "a tu pani brakuje takiego papierka/załącznika/czegokolwiek, w każdym razie bardzo ważnej rzeczy". Z ostatnio usłyszanych najbardziej spodobało mi się pytanie "Ile pani ma w obwodzie" i nakaz/prośba "Proszę się TU przebrać w koszulę". "Jak to TU? Przecież wokół pełno ludzi?" "Ale przecież to same kobiety w ciąży, chyba się pani nie wstydzi?" Oczywiście im częstsze skurcze i im większe rozwarcie, tym więcej pytań i niejasności, które muszą zostać wyjaśnione właśnie w tej chwili (nie zapominajmy, że mówimy o przyjeździe do szpitala na poród, czyli o czasie, kiedy ten poród najczęściej już się rozpoczął, być może całkiem nieźle postępuje, co, jak wiadomo, odrobinę boli). Oczywiście hasło "proszę nie przesadzać, nie pani pierwsza i nie ostatnia" jest ostatecznym argumentem w tej sprawie. Jest jednak magiczne zaklęcie, które może tę sytuację nieco poprawić, pod warunkiem, że użyjemy go odpowiednio szybko. Telefon do umówionej wcześniej w tym szpitalu położnej. Przypominam - ten telefon jest wliczony w obsługę (1500 średnio w Wawie) i bardzo ułatwia przejście magicznej bramy szpitala. Najczęściej kończy się to tak "Aaaaa, to trzeba było tak od razu, proszę na górę, piętro, pokój", albo w przypadku ostrzejszych królowych na bramie położna musi zejść, by osobiście wyrwać nas z ich macek. A potem następuje zdziwienie, dlaczego poród się zatrzymał? I znowu trzeba będzie podać tę okropną oksytocynę. A wy? Jakie macie doświadczenia w tej sprawie?

poniedziałek, 30 maja 2011

Naturo, święć się imię twoje!

Duży nacisk na naturę, oj duży. Im dalej posuwa się akcja rodzić po ludzku, tym większy. Tylko czy naprawdę o to powinno chodzić? Czy rodzić po ludzku powinno znaczyć - ródź jak my chcemy, czy może jednak - ródź, jak chcesz i jak ci najwygodniej, skoro jest kilka dostępnych opcji? My ci je przedstawimy, cały komplet, z zaletami i wadami, a ty wybieraj. Denerwuje mnie przekonywanie kobiet, że "naturalnie" jest najlepiej - dla nas, dla dziecka, dla ojca, dla przyszłości wszechświata. Lepiej jest wtedy, kiedy czujemy się bezpieczne i zaopiekowane. Kiedy mamy zaufanie do ludzi, którzy się nami zajmują. Kiedy jedziemy do szpitala bez strachu, że nas przy tych skurczach nie przyjmą, bo coś tam. To powinna być podstawa "naturalnego" rodzenia. Bo o jakiej naturze można mówić w szpitalu? To miejsce jest tak obce, tak zimne, tak straszne, że nawet te morelowe kolory ścian w wyremontowanych salach porodowych i kwiatowy rzucik niczego tu nie zmienią. Ani wywiady z mądrymi położnymi, z mądrymi paniami ginekolog, które tłumaczą, że boimy się bólu, bo żyjemy w czasach, kiedy wszystko chcemy szybko, już, bez cierpienia i dlatego wybieramy cesarkę. A to nie do końca o to chodzi.
Nie boję się bólu. Rodziłam już trzynaście lat temu, w szpitalu Bródnowskim, w beznadziejnych warunkach, kiedy wszystko było nie tak. Oksytocyna, lewatywa, golenie, studenci, trzech lekarzy pod rząd grzebiących w mojej cipce, bo przecież jeden drugiemu nie mógł uwierzyć na słowo, że rozwarcie jest za małe. Zero informacji co się dzieje, na prośbę: PROSZĘ ZADZWONIĆ PO MOJEGO MĘŻA pani pielęgniarka odpowiadała: ALE ON ŚPI, PRZECIEŻ JEST ZMĘCZONY, CHYBA NIE CHCE GO PANI BUDZIĆ BEZ POWODU. Bolało do obesrania. Ale mam w dupie ból. Najgorsza była noc, kiedy położyli mnie pod kroplówką, wiedziałam tylko, że tętno dziecka jest nierówne i trzeba rodzić, bo może się udusić, wygonili mojego chłopaka do domu, żeby się wyspał, a mnie zostawili tam w tym pokoiku. Samą. Myślałam, że umrę ze strachu, z żalu, ze smutku, że ktoś mnie tak traktuje jak śmiecia, a ja nic nie mogę zrobić. A ból? Pamiętam, że był. I tyle.
Jeśli czegoś się przed tym rodzeniem boję, to szpitala, tych ludzi tak kompletnie pozbawionych wrażliwości, którym się wydaje, że rozmowa z tobą przyniesie im same kłopoty. Tego traktowania - jest pani moją milionową pacjentką, naprawdę, nie chce mi się z panią gadać, poza tym co to panią obchodzi, pani ma WYPRZEĆ Z SIEBIE NATURALNIE SZYBKO TO DZIECKO, żeby nam kawa w kantorku nie wystygła. Naprawdę chciałabym, żeby szpital mnie zaskoczył i żeby moje słowa okazały się nieprawdziwe.

piątek, 27 maja 2011

Od lekarzy głowa boli

Czyli jeśli się tobą nie interesują za bardzo, to dobrze. Koleżanka mi opowiadała, jak strasznie wkurzały ja położne, które ciągle chciały pomagać jej rodzić, a ona, ponieważ rodziła już trzecie dziecko, kompletnie ich nie potrzebowała. Sama wiedziała co ma robić i czego chce jej ciało, a one tylko przychodziły i zawracały jej głowę gadaniem. Znowu inna, z porządną zakrzepicą, przez którą musiała leżeć w szpitalu przez pół ciąży, i to wcale nie na oddziale położniczym, przy porodzie też mogła liczyć na najlepszą opiekę pod słońcem - jej przypadek był tak rzadki, tak niebezpieczny (przede wszystkim dla niej), że każdy warszawski dr House chciał się nią zajmować, bo wyrywała ich z nudy i rutyny pracy codziennej. Metodę jej porodu opracowywali w najdrobniejszych szczegółach rozważając wszelkie za i przeciw tygodniami. Myślę, że jako przypadek mogła czuć się zaopiekowana, ale ciekawe czy jako człowiek również? Czy to, że ktoś się tobą dobrze opiekuje medycznie sprawia, że czujesz się lepiej?


Rok 2007, ja 33 lata, pierwsza ciąża. Chodziłam do lekarki z fundacji przy państwowym szpitalu, bo powiedziano mi, że w ten sposób wychodzę sobie miejsce na poród. Wychodziłam faktycznie. W czasie ciąży wysiadła mi tarczyca, co powodowało nieustające torsje aż do rozwiązania (ulubiona historia ciążowa mojego chłopaka - jak zarzygałam lustro u fryzjera przed Wielkanocą). Wizyty lekarskie były więc z częstotliwością trzech, czterech w miesiącu - każda płatna po 80zł. Ale muszę przyznać, że czułam się tam "zaopiekowana". Miałam też ubezpieczenie NFZ, tylko że zwyczajnie termin oczekiwania na wizytę był bardzo długi. Pewnie zakładali, że wszystkie ciąże są bezproblemowe i raz na 2 miesiące wystarczy zobaczyć, czy brzuch jest ok. Poród odbył się w tymże wychodzonym szpitalu państwowym na Woli. Zgłosiłam się w odpowiednim czasie odliczając prawidłowo skurcze i powołując na lekarkę prowadzącą ciążę - miałam już założoną kartę dzięki właśnie tej pani doktor. Nie miałam za to zaklepanej położnej i patrząc z perspektywy myślę, że to wcale nie jest konieczne. Mój poród odbierała wiolonczelistka, w sali pomalowanej na kolor moreli. A że okazało się, że coś jest nie tak w czasie porodu, miałam nad sobą wszystkich lekarzy dyżurnych, pomoc i anestezjologa niemal na życzenie. Potwierdza to regułę, że jak się tobą interesują w szpitalu, to powinnaś się martwić. Podłączona do ktg, z opłaconym znieczuleniem, po 13 godzinach urodziłam. Ponieważ dziecko słabło i traciło oddech w czasie porodu, zostało kompleksowo przebadane - prześwietlenia, krew, płuca, rentgen głowy. Niestety, nie powiedziano mi, że od razu zaaplikowano antybiotyk, nie uzgodniono tego ze mną. Nie zapytano ani mnie ani ojca, czy się zgadzamy. Na szczęście skończyło się dobrze. Było po ludzku za pieniądze w szpitalu państwowym.

Fabryka zwana porodówką

Porodówka w szpitalu to sprawnie działająca fabryka. Dzieci wyjeżdżają z wnętrza matki, są mierzone-ważone, ładowane do plastikowych mydelniczek na kółkach, przewożone na salę poporodową, dwa-trzy dni i papa, won do domku. Wszystko raz-raz, szybciutko.

I niby dobrze, bo rodzących dużo, trzeba więc szybko zwalniać miejsca dla kolejnych, a i szpital to nie miejsce dla zdrowego (nowego) człowieka. Mam jednak kilka „ale”.

Laski, które rodzą pierwsze dziecko często wychodzą do domu kompletnie zielone - nie wiedzą jak pielęgnować pępek (bo nikt im nie pokazał), ani jak kąpać malucha (w szpitalu nie ma kąpieli - tylko pospieszna wieczorna toaleta w rytm pokrzykiwań położnych: rozbierz dziecko-podaj pampersa-gdzie czapeczka?), a już zwłaszcza jak karmić piersią.

To ostatnie jest moim zdaniem najpoważniejszą sprawą - w kąpieli i pielęgnacji w razie czego pomoże mama/teściowa/babka zielarka. Ale pokolenie naszych matek nie ma bladego pojęcia o karmieniu cycem, więc tu na nie liczyć nie można. A parcie na karmienie naturalne jest, więc dziewczyny czują presję i frustrują się strasznie gdy im nie wychodzi. Zresztą powiedzmy sobie szczerze: karmienie cycem to opcja wygodna dla matki i zdrowa dla bachorka, więc warto o nie zawalczyć i po prostu się go nauczyć. To jest bowiem nowa umiejętność, którą musisz przyswoić - najlepiej pod okiem kogoś doświadczonego, kto będzie umiał rozwiązać twoje problemy. Niestety szpitalne położne cię w tym nie wesprą.

Czemu? Bo im się nie chce. Bo trzebaby każdej dziewczynie z tej przesuwającej się na fabrycznej taśmie masy poświęcić sporo czasu i energii. Łatwiej rzecz odfajkować a malucha, który ewidentnie nie ssie, mimo że bidula go przystawia do piersi, dokarmić sztuczną mieszanką. Bo tak szybciej i z głowy. Jutro z taśmy zjadą następne.

W szpitalu bielańskim, gdzie w kwietniu urodziłam moją drugą córeczkę tak to właśnie wyglądało - może w innych jest lepiej? Widziałam dziewczyny wypisane do domu i nie mające pojęcia, że dziecko, które uporczywie przystawiają do cyca w ogóle nie ssie, tylko gryzie im brodawkę. Widziałam położne, które doradztwo laktacyjne ograniczają do ściśnięcia ci cyca i stwierdzenia - no, mleko jest. A co z tym fantem zrobić, to już twoja broszka. Widziałam też położne, którym zapłacono za asystę i które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniały się w opiekuńcze anioły - przez całą noc ofiarnie pomagając dostawiać do piersi bliźniaki...

Sytuacji nie poprawia jedna (!) na całym oddziale wolontariuszka - doradczyni laktacyjna z prawdziwego zdarzenia - spokojnie i mądrze tłumacząca co i jak, pomagająca dobrać najwygodniejszą pozycję, poprawiająca ułożenie dziecka, obserwująca twoje zachowanie i wychwytująca ewentualne błędy. W pojedynkę nie obskoczy wszystkich bab. A przecież urodzić po ludzku to dopiero początek - potem trzeba jeszcze z tym dzieciorkiem po ludzku żyć...

środa, 25 maja 2011

Ciąć po ludzku

Trochę się zdołowałam tą historią, napisaną tak lekko, łatwo i przyjemnie. A najgorsze jest to, że jeśli się nie przeżyje komfortowego porodu w komfortowych warunkach, to człowiek nawet nie ma pojęcia, jak to mogłoby i powinno wyglądać. I godzi się na to udawane po ludzku w państwowych szpitalach... A nie przekona się, jeśli kasy brak. Ostatnio moja bylejaka pani ginekolog z enel medu polecała mi szpital Medicover w Wilanowie. Że tam jest super ekstra kul, na europejskim poziomie. 12 tysięcy. I przekonywała, że tyle pewnie kosztują zagraniczne wakacje, na które w tym roku nie pojadę...
Ale wracajmy do cięć:

Nigdy nie chciałam rodzić*. Slogany reklamowe zwolenników naturalnych porodów, mówiące o pierwotnym i cudownym doświadczeniu jakoś nigdy mnie nie przekonywały. Doniesienia prasowe o anonimowych naukowcach, którzy odkryli, że dzieci urodzone w wyniku cesarki są gorsze, głupsze i chore na wszystkie choroby świata - takoż. Wiedziałam więc, że jedynym rozwiązaniem dla mnie jest cesarka. Ale jak to zrobić w naszym kraju?

Pierwsze dziecko urodziłam w prywatnej klinice - płacąc za ten przywilej kupę forsy oczywiście. Ale do dziś uważamy z konkubentem, że były to najlepiej wydane pieniądze w naszym życiu, a pobyt w Iatrosie (http://www.iatros.pl/) wspominamy jak najprzyjemniejsze wakacje.

Szymon był ze mną na sali operacyjnej, potem asystował przy ubieraniu córeczki, mi od razu dano dziecko, a po pół godziny od narodzin przystawiałam ją do piersi. Przez cały pobyt mieszkaliśmy sobie w trójkę w pokoiku a super miłe i pomocne położne uczyły nas wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć o obsłudze nowego człowieka. Od razu też stawiano mnie na nogi - rano cięcie a wieczorem już o własnych siłach mogłam uczestniczyć w kąpieli dziecka. Zero stresu, zero przymusu za to dużo dobrej woli, pomocy i życzliwości.

Kiedy po raz drugi zaszłam w ciążę zamierzałam więc powtórzyć sprawdzony patent - jednak sprawy potoczyły się inaczej. W wyniku komplikacji trafiłam na ostatnie tygodnie ciąży na patologię w szpitalu bielańskim i było jasne, że tam urodzę. Pytanie: JAK?

Tamtejsi lekarze od początku próbowali mnie namówić na poród naturalny (czytaj: z cewnikiem folleya i oksytocyną - dziękuje, postoję). Strasznie się też krzywili, gdy na pytanie, dlaczego przy pierwszym dziecku była cesarka, prawdomównie odpowiadałam: BO CHCIAŁAM. Generalnie dano mi odczuć, że jestem durną babą, która boi się bólu (nie tylko panie lekarzu: także uszkodzeń okołoporodowych) - nękanie psychiczne skończyło się jak ręką odjął, gdy mój lekarz prowadzący zadzwonił do szefa ginekologii i położnictwa i poprosił żeby jednak zrobili mi tę cesarkę bez dalszych wygłupów. Po tej interwencji temat już nie wracał - ma być cesarka, koniec kropka: pani jest zakwalifikowana.

Jednak cesarka cesarce nierówna, o czym miałam okazję się przekonać. Wedle standardów szpitalnych** nie ma mowy o pobycie partnera na sali operacyjnej, gorzej, że lasce po cięciu dostarczają dziecko dopiero PO 24 GODZINACH!!! (w naszym przypadku było to jeszcze dłużej, bo malutka musiała spędzić trochę czasu w inkubatorze, ale to inna historia no i wynik tych komplikacji z którymi trafiłam do szpitala). Uzasadnienie: po cięciu nie będzie pani w stanie się nim zająć (no pewnie, jak ładujecie we mnie morfinę i nikt nawet nie próbuje mnie spionizować przez 12 godzin) oraz: kobieta po cięciu NIE MA LAKTACJI, więc i tak po co jej dziecko. Ten absurdalny przesąd o rzekomym braku laktacji słyszałam zarówno od lekarzy, jak i położnych i naprawdę tylko dobre wychowanie powstrzymywało mnie przed strzeleniem im mlekiem z cyca w oko. Może by najpierw sprawdzić, czy laktacja jest, czy nie, zamiast zakładać z góry wynik negatywny?

Całość sprowadza się do tego, że położne miałyby znacznie więcej pracy gdyby opiekowały się dziewczynami po cesarce tak jak te w Iatrosie. A położne jeśli im się nie zapłaci osobnej kasy (za asystę przy porodzie, albo opiekę przez pierwszą dobę po narodzinach maleństwa) nie kwapią się do pracy, niestety. Natomiast kiedy zainkasują, zmieniają się nie do poznania - od razu są gotowe przynosić dziecko, przystawiać je do piersi nawet na sali pooperacyjnej... Obrzydliwość, naprawdę.

Pieniądze są w ogóle podtekstem całej tej sprawy - NFZ przyznaje mniejszą refundację za cesarkę niż za poród tzw. naturalny (nawet jeśli naturę trochę się popędzi oksytocynką). Ergo: szpitalowi bardziej się opłaca przyjąć poród naturalny niz zrobić cięcię - stąd to parcie i nacisk. I wmawianie, że jesteś zła kobietą, bo domagasz się cięcią. Hipokryzja czystej wody.


*Może i bym chciała, gdybym żyła w kraju, w którym istnieją jakieś procedury porodowe. W którym poznajesz wcześniej lekarzy, którzy będą przyjmować poród i nie jesteś narażona na kontakt z przypadkowymi ludźmi i ich widzimisiami. I w którym nie przydarzy ci się to co mojej koleżance: przez kilkanaście godzin ładowano w nią oksytocynę mimo iż rozwarcie nie postępowało: od początku do końca wynosiło 1 cm. Mimo iż błagała o cięcie lekarz przekonywał ją, że na pewno urodzi, niech się jeszcze tylko trochę pomęczy. Na szczęście dla niej zmienił się lekarz dyżurny i ten nowy w 15 minut zarządził cesarkę - bo przecież nie można katować człowieka. Nie?

**Z tego co wiem z warszawskich szpitali tylko w Świętej Zofii jest inaczej i znacznie bardziej po ludzku: od razu dają dziecko, od razu można karmić. Natomiast zakwalifikowanie się do cięcia w tym mateczniku zwolenników naturalnych porodów jest trochę trudniejsze - co nie znaczy, że niemożliwe ;)

wtorek, 24 maja 2011

Amniopunkcja państwowo

Moje drogie/drodzy. To jest perełka, hit. Ale nie będę zdradzać, sami przeczytajcie. W każdym razie - dziewczyny, noście staniki!

Amniopunkcję robiłam w szpitalu bielańskim ze skierowaniem od prywatnego lekarza. Nie czekałam długo na termin, to akurat działa sprawnie, przynajmniej tam. Śmiesznie zaczyna być później i jak już przeźyjesz paranoje oczekiwania w brudnej, korytarzowej poczekalni (ok. 4 - 5 godzin) to jest OK. No prawie OK, bo materiał pobrany musiałam zawieźć sama na Sobieskiego do Instytutu Genetyki... pod pachą :) A tamtejsza pielęgniarka jeszcze opierniczyła mnie za to, że nie mam stanika, a ona to zawsze pod pachę i za stanik wkłada, bo próbka musi mieć ciepło.
Lekarz skierował mnie na amniopunkcję ze względu na wiek, ale inny, który robił mi późniejsze USG stwierdził, że naprawdę nie było takiej potrzeby... Ja też miałam mieszane uczucia, ale uległam presji. Najgorsze - oczekiwanie... Dzwonisz po trzech tygodniach nic... jeszcze nie badali... po miesiącu... na razie jest OK, proszę się nie niepokoić... zgroza... ale usłyszałam zdanie, które towarzyszyło mi przez cały czas do otrzymania po ok 3 miesiącach koperty z wynikami "jak cię olewają to jest OK, jak zaczynają sie koło ciebie kręcić to znaczy, że coś jest źle" pomaga...

poniedziałek, 16 maja 2011

niedościgła Szwecja

Czekam na relację ze Szwecji. Jest na co czekać, bo kraj to, jak wiadomo, mlekiem i miodem płynący. Płacą te podatki straszne, ale przynajmniej potem mają miło. Takie na przykład znieczulenie - gazem rozweselającym. Ponoć panie rodzą na niezłym haju i nikt im się w kręgosłup nie wbija. Macierzyński to już nawet nie wiem, czy dobrze pamiętam - półtora roku, czy dwa lata. Pełnopłatny rzecz jasna. W szpitalu osobna sala do rodzenia - nie ma o czym dyskutować nawet, a po porodzie - sala rodzinna, czyli elegancki wielometrowy pokój z łóżkiem małżeńskim i ewentualnie łóżeczkiem dla starszego dziecka, żeby rodzina mogła być w komplecie. A do tego autentyczna pomoc położnej w kwestii karmienia - przez kilka lub kilkanaście pierwszych dni przychodzi jeśli trzeba nawet codziennie. Piszę oczywiście o państwowej służbie zdrowia i podstawowej opiece zdrowotnej. Żadne czary mary czy dodatkowe abonamenty.
Z moich badań wynika, że u nas ostatnio potężny problem z cycowym karmieniem. Wielu laskom to nie leży, bo im nie idzie, a nie idzie, bo nie ma im kto pokazać, a to wcale tak naturalnie każdemu samo nie przychodzi. Matki karmiły co cztery godziny i "przepajały koperkiem", ich rady na nic. A problemów mnóstwo - a to cyc nie taki, a to dziecko nie potrafi się dobrze przyssać, a to nie leci, a to za dużo, zastój się robi i też nie wiadomo, co z tym robić. Nie ma kogo zapytać. Wizyta pani z poradni laktacyjnej, pojedyncza, to wydatek około 200 złotych. W szpitalu położne też niekoniecznie są chętne do pomocy, bo w kantorku przy kawie zawsze jakoś ciekawiej. A nawet jak raz przystawi, to przecież nie znaczy, że już wszystko jasne. A ona się oburza i denerwuje: "No przecież pokazywałam już, cycek tak, dziecko tak." Nie ma kogo zapytać. Ale wszyscy grzmią: "Naturalnie, naturalnie tylko!" A na laski z dzieckiem przy cycu na ławce w parku - "Szok, cycem mi tu przed oczami wymachuje, patrzeć nie chcę na ten akt prawie erotyczny, nieetyczny, nieestetyczny. Ohyda!"

Po co ci lekarz?

W Anglii ciążę prowadzi położna. Jak się nad tym zastanowić, to w sumie ma sens. Wpisywać wyniki badań do książeczki ciąży, zmierzyć ciśnienie, zalecić witaminy, kwas foliowy i żelazo, a nawet wykonać podstawowe badanie potrafi w końcu i ona. Mam wrażenie, że u nas jest wysoko rozwinięta medyczna paranoja. Wszyscy mnie pytają, czy mam dobrego lekarza. Szczerze mówiąc wybór tegoż nie spędzał mi snu z powiek, kiedy test pokazał dwie kreski. Nie miałam pojęcia, gdzie chcę rodzić, więc wybór lekarza pod względem szpitala nie miał racji bytu. Ponoć lekarz jest gwarancją przyjęcia do szpitala. Ale ja wiedziałam, że i tak wezmę położną, która też jest taka gwarancją. A lekarza do porodu i tak nie zamówię. Ufam, że jeśli będzie potrzebny, położna go przyprowadzi. Podobnie jak anestezjologa i kogo tam jeszcze będzie trzeba. Tak więc chodzę do pierwszej lepszej lekarki w enel medzie, która nie jest może nadzwyczajna (nie czuję z nią jakiegoś specjalnego duchowego porozumienia), ale z drugiej strony nie jest też niemiła czy niefachowa. Z moją ciążą wszystko dobrze, czyli rośnie, rusza się i dobrze wypada na zdjęciach USG, więc specjalista wysokiej klasy nie jest mi potrzebny. I śmieszą mnie te wszystkie historie, kiedy kobiety z bezproblemową ciążą za wszelką cenę starają się dostać do nie-wiadomo-jakiego-patologa, ot tak, na wszelki wypadek, bo dmuchają na zimne. Jest w Enel-medzie lekarka, którą polecają sobie dziewczyny na forach, i która pracuje w szpitalu położniczym na Madalińskiego. Z ciekawości próbowałam się do niej zapisać, ale czas oczekiwania to jakieś 5 miesięcy. Absurd. Przypuszczam, że jej wyjątkowość polega na tym, że ma lepszy kontakt z pacjentkami. Moja ma taki sobie. Ale, szczerze mówiąc, nie spodziewam się zbyt wiele po lekarzach.

A tak proszę państwa w Anglii


Lekarz w przychodni ze śmierdzącej pod niebiosa wykładziną dywanową spojrzał obojętnie na wyniki testu moich sików
- Jest Pani w ciąży – zawyrokował.
Tyle to i ja wiedziałam. Ale co dalej?
- Za tydzień spotka się Pani z położną, tu, w przychodni. Ona Pani wszystko powie.
I tyle, do widzenia. Żadne USG, żadnego wywiadu, żadne – jak się Pani czuje. Normalka. W Anglii ciąża to nie choroba.
Spotkania z położną nie doczekałam. Wychodząc z metra, po całodziennym załatwianiu Bardzo Ważnych Spraw w centralnym Londynie, poczułam, że mi mokro. Tam. 10 minut później, we własnej toalecie, inspekcja kałuży krwi nakazała mi wziąć męża pod pachę i jechać do najbliższego szpitala (Whittington Hospital, północny Londyn). Wiktoriański gmach, labirynt korytarzy, nie wiadomo dokąd iść. Pusto, bo już po godzinach. W końcu trafiamy tam, gdzie trzeba. Cisza, żywej duszy. Po 20 minutach zjawia się radiograf (to ten paramedyk od USG). Bierze mnie do gabinetu, czujnik na brzuch, sprawdza o co cho. W moim plaskim brzuchu telepie sie jakas fasolka. A w fasolce razno pulsuje cos, co bedzie za jakis czas sercem.
Pani wyrokuje, ze na razie wszystko jest OK i ze za dwa dni mam sie stawic z wizytą na oddziale ciąży zagrożonej. Do widzenia.
A ten krwotok?
- To sie zdarza i nikt nie wie dlaczego. Na tym etapie (piąty tydzień) wszystko sie jeszcze moze zdarzyc.
Za dwa dni stawiam się tam, gdzie mi kazano. Atmosfera jakby lepsza. Ktoś się czymś przejmuje. Bo ja rozumiem, że ciąża to nie choroba, ale jak to moje pierwsze dziecko, to trudno do tego podchodzić na kompletnym luzie. W Polsce 30 razy by mniej już prześwietlali, dopytywali się. Tu chyba wychodzą z założenia, że przed trzecim miesiącem nie warto sobie głowy zawracać. Obiecuję sobie wrzucić na luz. Nie mam innego wyjścia.
Miła pielęgniarka robi ze mną szczegółowy wywiad, pyta jak się czuję, jak sobie radzę. Mam ochotę się rozryczeć, ale zbieram się do kupy. Ona mnie mierzy, waży, spisuje historię. Wypisuje skierowanie na rutnowe, darmowe, badanie prenatalne (zespół Downa, kilka innych wad genetycznych, spina bifida, takie tam), pobiera krew. Krwotok się powtórzył? Nie. To zapraszamy na USG w 12 tygodniu ciąży. Daje mi numery telefonów przychodni położniczych (mam się sama umówić z położną). Niech Panie bierze kwas foliowy. Biorę. To super, do widzenia.
Przez kolejne półtora miesiąca nie widzę nikogo, bo klinika położnicza doszła do wniosku, że się nie pali. Mogę jeszcze poczekać. Czekam. Idę na USG, w środku mnie pływa raźnym crowlem krewetka. Kończyny ma, głowę ma. Poza tym jest krewetką. Biorę wydruk zdjęcia. Mija kolejne półtora miesiąca, zmieniam mieszkanie, zmieniam przychodnię. Dzwonię, żeby się umówić z położną. Wreszcie się udaje. Stawiam się, poznaję kobitę. Gadamy, żartujemy. Wszystko OK? OK. To do zobaczenia za miesiąc.
21 tydzień, kolejne USG w szpitalu. Ostatnie, bo jeśli nic złego się nie dzieje, to tyle przysługuje z ramienia służby zdrowia. Krewetka wygląda trochę jak człowiek. Nie pływa, ale powierzguje. Chłopak. Fajnie. I tak wiedziałam, że chłopak. Zdjecie skanu można sobie wydrukowac za opłatą. Dwa funty. Nie drukuję, bo nie mam drobnych.
Każde kolejne spotkanie z położną (w mojej lokalnej przychodni) to śmiech na sali. Tak tak, wszystko w porządku, dobrze się czuję, gra gitara. Oddaję próbkę sików, daję sobie zmierzyć ciśnienie, pomacać bebech. Za każdym razem spotykam się z kim innym. Czy jest szansa, że choć raz spotkam tę samą osobę dwa razy? Jakąś więź nawiążę?
Tego nie jestesmy w stanie zgwarantować.
Fair enough.
W szpitalu pojawiam się jeszcze przed porodem trzy razy. Raz na KTG. Banda studentów ogląda mój rozwierzgany brzuch, ktoś daje mi kanapkę na lunch. Ku uciesze gawiedzi brzuch przestaje wierzgać. Trawi.
Drugi raz stawiam się, bo położna stwierdza, że mam za wysokie ciśnienie. Ostatni raz - na obchodzie oddziału położniczego, na którym przyjdzie mi rodzić.
Grupka ludzi z niepewnymi minami czeka na recepcji porodówki. Kobiety w różnym stanie wzdęcia, jedne z partnerami, inne bez, któraś z matką. Przechodzimy przez położniczy, gdzie ląduje się przed porodem (łóżka oddzielone kotarami, atmosfera XIX-wiecznego ambulatorium. Czekam, aż przemknie w tle Florence Nightingale), przez samą porodówkę (wszystko lśni, nowoczesność, seledyn, drabinki, baseny) i przemykamy się chyłkiem przez oddział dla noworodków – tu ląduje się po udanym dostarczeniu ładunku. Staramy się nie oddychać, bo przecież ryzyko zakażenia. Większość matek leży z dziećmi w „kotarowych” pokoikach, czyli prywatność masz tylko wizualną. Jest kilka pokoi pojedynczych, za które trzeba zapłacić (chyba 50 funtów za dzień). Ktoś pyta, co mieści się w pokoju numer 8.
To pokój dla mam, które straciły swoje dzieci – wyjaśnia pielęgniarka.
Wszyscy myślimy to samo: po cholerę zadawałeś, debilu, to pytanie?
W okolicach siódmego miesiąca przypominam sobie, że czytałam gdzieś o szkole rodzenia. Że jest za darmo. Z ramienia NHS. Wygrzebuję info w necie, dzwonię.
Na kiedy ma Pani termin? Na koniec czerwca? Oj, trzeba było się zapisać pół roku wcześniej.
Jasne, szkoda, że nie przed poczęciem.
Teraz nie mamy ani jednego miejsca. Cały północny Londyn rodzi w tym terminie. Ha ha ha.
Ha ha ha. 
To co ja mam teraz zrobić? Ma pani jakiś pomysł?
- Może Pani pojechać na weekendowy kurs prywatny.
Jasne, 400 funtów za tę przyjemność. Dziękuję, postoję.
A poza tym na pewno da sobie Pani radę.
- Ma Pani na myśli to, że nie umrę przy porodzie? Też mam taką nadzieję. Dziękuję za pomoc. Bye!
No dobra, jeden temat z głowy. Nauczę się oddychać z książki.
Nadchodzi godzina zero, spóźniona o niemal dwa tygodnie. Upał nieziemski, środek nocy z soboty na niedzielę, bach – poszły wody. Dzwonię do szpitala. Skurcze są? Małe, ale coś jakby. Ale wody poszły. To proszę przyjeżdżać.
Dobrze, że znamy już teren, zajeżdżamy pod samą porodówkę. Starsza, irlandzka położna ładuje nas do pięknego pokoju pełnego gadżetów, żartuje z moim mężem, rychtując mu materac na podłodze (to pan tez jest z Cork? Ale numer!). Ja chcę spać, ale zaczynam się coraz intensywniej kurczyć. Pełznę jeszcze do kibla oddać ziemi efekt środka na przeczyszczenie. Kurczę się dalej.
Boli?
- No boli, ale podobno tak ma być – zgrywam chojraka.
- Jeśli chcesz, to dam ci coś, co złagodzi ból.
- Jasne.
Szkoda, że mi nie powiedziała, że chodziło o pethadine. Czuję się, jakbym się naćpała, we łbie samolot, żołądek pod językiem, a boli jak bolało. To ja już wolę sam ból. Po kilku godzinach ból sobie idzie i skurcze też. I co teraz?
- A tak się ładnie zapowiadało – żartuje położna. – Musisz się przenieść na położniczy i tam zobaczymy, co dalej. Do zobaczenia!
Na położniczym ładują mi łapę wenflon, walą antybiotyk (bo dziecko już nie ma wód, więc jest ryzyko zakażenia) i mówią, że poczekają. Mogę iść na spacer, wszystko mogę, byle nie do domu. Upał jak na Saharze, na oddziale nie ma klimy. Wiatrak przytaszczony przez męża ratuje mi życie. Szlajamy się po pobliskim parku.
Przez cały dzień nic, przez noc nic. Mąż idzie do domu, bo przecież nie ma co więdnąć na szpitalnym fotelu. Rano przychodzi lekarz i ładuje mi dowipny czopek hormonalny. Przez niemal cały dzień nic. Po południu zaczynam się trochę kurczyć, wieczorem kurczę się tak, że ulgę przynosi tylko stanie obok remontowanego kibla, z głową na zimnej, kamiennej ścianie. Zaraz zdechnę. Wolę koło kibla, bo na oddziale wszystkie zaczęły rodzić na raz. Polka koło mnie wyje w niebogłosy, niech już ją stąd zabiorą, plis. Zabierają.
Na porodówkę trafiam dopiero koło 9 wieczorem, mąż stawia się w podskokach, instaluje się na fotelu i materacu po moim mniej wyględnym końcu. Dwie raźne położne z Ghany rzucają na mnie fachowym okiem i od razu wołają anestezjologa po epidural. („Wykończysz się dziewczyno, bo długa droga przed tobą”). Mi wszystko wisi, byle mniej bolało. Mam zaufanie do lekarzy, położnych, całej tej szpitalnej machiny. Nie boję się ich, nie mam paranoi, w szpitalach spędziłam kiedyś aż za dużo czasu. Niecierpliwie potakuję, kiedy anestezjolog odczytuje listę zagrożeń, podsuwa mi do podpisania papier. Nie, za to się nie płaci. Pół godziny później (skolioza nie ułatwia tego znieczulenia, kręgosłup będzie mnie napieprzał jeszcze kilka miesięcy) leżę owinięta rurkami i czujnikami i jest mi dobrze. Oksytocyna się leje, ja idę spać.
Rano zdejmują ze mnie znieczulenie.
Pora przeć – wyrokuje fajny gin położnik. Wygląda jak starszy brat Harry’ego Pottera. W pokoju ze mną są już inne położne, bo zmieniła się szychta. Znów irlandzka brygada. Mąż wsuwa zaserwowane mu płatki śniadaniowe z widokiem na mój otwór rodny. Śniadanie mistrzów.
Zderzenie z bólami partymi po nocy nieróbstwa szybko mnie budzi. Pionizują mi łóżkofotel, mogę się obracać, klękać, wypinać. Nic. Ponoć nie można przeć dłużej niż 45 minut. Po godzinie nic się nie dzieje, młodemu do nikąd się nie spieszy. Gin decyduje, że wracamy na znieczulenie, a on spróbuje młodego ze mnie wyssać „odkurzaczem”. Whatever. Po kolejnej pół godzinie prób staje się jasne, że ze ssawy nici.
Albo spróbujemy kleszczy, albo cesarka.
Jeśli wezmą mnie na cesarkę po tylu godzinach mordęgi, chyba się zapłaczę.
Kleszcze poproszę. Mój mąż, lekko zielony, trzyma mnie za ramię tak, że zaraz mi złamie obojczyk. Myk – i za chwilę mam na brzuchu zakrwawione, podpuchnięte, lekko sine zwierzę z szopą czarnych włosów. Wszyscy dostają lekko histerycznego ataku śmiechu.
Zwierzę leży mi na cycu, kiedy chirurg mnie zszywa. Na wózku wiozą mnie na oddział noworodków, młody już we własnym, plastikowym pudełku. Zagląda pielęgniarka, pokazuje jak fachowo przystawić do piersi. Tyle, że ja nie mam jeszcze mleka.
Poślij męża do sklepu bo mleko w proszku i butelkę. To duży chłopak i niedługo będzie głodny. Przystawiaj go, a jak ci pokarm spłynie, to odstaw butlę.
To się nazywa praktyczne podejście.
Wpada inna położna, ma chyba 100 lat. Z Jamajki. Podśpiewuje pieśni ludowe, pokazuje mi jak młodego przewinąć, ubrać, wykąpać. Młody jest cały czas przy mnie, mogę go sobie wyjmować z pudła, kiedy chcę. Mam na niego oko.
W szpitalu spędzamy resztę dnia i noc. Nie mogę się doczekać, żeby być już we własnym łóżku, pod własnym prysznicem, bez gwaru sąsiednich noworodków i ich narzekająych matek, które odwiedzają całe rodziny. Rano wpada lekarz, ogląda po raz kolejny dziecię, ogląda mnie. Wypisuje nas do domu. Zanim zdążymy się zebrać, zagląda irlandzka położna – ta, która przyjęła mnie na porodówkę. Przyszła obejrzeć nasz nowy nabytek. Supermiło.
Znam lepsze sposoby na spędzanie długiego weekendu, ale tego raczej nie zapomnę. Wszyscy spisali się na medal. Za darmo. Bez łaski. Po ludzku.







wtorek, 3 maja 2011

Cesarka na życzenie

Powiedziała mi teściowa, że cesarka na życzenie to ZŁO, bo normalnie są badania, że dzieci, które rodzą się w ten sposób są mniej inteligentne. Ciekawe, czy to amerykańscy naukowcy zbadali? Donosi mi koleżanka, że w pewnych kręgach hasło cesarka wywołuje pogardliwe spojrzenia. Tylko się tak zastanawiam, dlaczego? Że ktoś się odważnie zdecydował, że nie ma ochoty się tak męczyć? I że skoro jest taka opcja, to dlaczego z niej nie skorzystać? I nie mówcie mi, że to nienaturalne, bo porody szpitalne w dzisiejszych czasach wcale nie są bardziej naturalne. Mi do głowy nakładli, że po cesarce dłużej się goi, dłużej się dochodzi do siebie, generalnie jest gorzej. Poza tym, ja się strasznie boję znieczulenia i ten strach mi też nie pozwala. Boję się znieczulić u dentysty, a co dopiero dać sobie wbić coś w kręgosłup. Boję się, że ten brak czucia już nigdy nie minie. Czyżbym znów miała przeć na żywca?

Kolejna relacja

Będzie więcej. I znów nie wygląda to tak słodko, jak w relacjach z GW. Dlaczego? Czy z moimi koleżankami coś jest nie tak? Koleżanki moje ze słodkimi porodami, poproszę! Ostatnio ktoś (dziewczyna, bez dzieci) pytała mnie, jak chcę rodzić, dlaczego nie w domu, że ma nadzieję przynajmniej, że bez znieczulenia, i że ona wierzy w porody ORGAZMICZNE. Ja bym bardzo chciała spotkać kogoś, kto urodził ORGAZMICZNIE. Chociaż kolejna moja koleżanka opowiadała mi niedawno, że kiedy zaczynał się jej trzeci poród, miała strasznie dobry humor, nie mogła wręcz przestać się śmiać i w szpitalu (w Olsztynie) wszyscy byli nią zachwyceni. Że taka wspaniała, uśmiechnięta, i w ogóle nie narzeka. I ona chyba jest pacjentką idealną, bo bardzo jej się podobało, że położna nie zaglądała do niej zbyt często i nie zawracała jej głowy jakimiś duperelami w stylu przyj i oddychaj, bo ona sama najlepiej wie, co ma robić, a przy porodzie chodzi głównie o to, żeby ci w tym szpitalu NIE PRZESZKADZALI. Ale oto relacja. Rok 2004 (dla ciekawości) i 2010.
Przeżyłam dwa porody. Normalne, naturalne porody na przestrzeni sześciu lat. W tym czasie okazało się, że wykonano olbrzymi wysiłek, by pchnąć całą szpitalna maszynerię ku normalności, choć pewnych spraw ustawami i akcjami społecznymi zmienić się nie da. Za pierwszym razem było strasznie. Najpierw wydeptywaliśmy ścieżki do upatrzonego szpitala, zrobiwszy wstępny rekonesans – gdzie jest miło, przyjemnie, gdzie można urodzić rodzinnie. To zaskakujące, że jeszcze sześć lat temu była to fanaberia, a teraz jest to już niemal norma, przynajmniej w Warszawie. Jako naiwna dwudziestojednolatka marzyłam o porodzie w wodzie, że niby będzie mniej bolało i może będzie przyjemniej. Oczywiście można się domyślić, że taka atrakcja nie była i nadal nie jest dostępna dla plebsu. Przygotowywałam siebie i swojego chłopaka na to, że jednak urodzimy razem, że będzie mnie trzymał za rękę, w miłym i przytulnym pokoju i potem jakoś to się ułoży. Pech chciał, że nasza pociecha postanowiła przyjść na świat w święta. Większość warszawskich szpitali zamknięta, oblężona, remontowana. W Naszym tłum rodzących i my. Zagubieni i niepewni, przybyliśmy po kilku godzinach od pierwszych regularnych skurczy. W rejestracji pani poczyniła zabawny żart z imienia naszego syna, lekarz wpakował mnie na fotel i choć pojękiwałam z bólu, sprawdzając rozwarcie palcami insynuował, że jest mi pewnie dobrze, co? Nie. Nie było dobrze. Potem przewieziono nas na salę przedporodową. Kilka rodzących, wszystgkie jęczą, wszystkie leżą, niektóre idą na drugą salę, rodzą, odjeżdżają. A ja leżę. Pielęgniarka z pretensją marudzi, że się nic nie dzieje, że się zatrzymało. Dalej leżę. Ani się napić, choć mija już około 10 godzin od wyjazdu z domu. O jedzeniu nie myślę, boli. Wciąż leżę, wciąż mają do mnie pretensje, że się szyjka nie rozwiera. Czuję się źle i samotnie. Mój mąż siedzi na korytarzu, do wizerunku amerykańskiego tatusia z lat 50-tych ubiegłego wieku brakuje mu tylko szluga w ustach. W końcu przenoszą mnie na salę porodową. Proszę o znieczulenie. Wkłuwają się w plecy, wlewają co trzeba. W rękę wlewają za to oksytocynę. Kolejne godziny leżenia. Jendi lekarze idą do domu na kolację świąteczną, inni wracają, dostaję kolejne dawki oksytocyny i znieczulenia. W końcu przestaję dostawać znieczulenie. Nie dostaję nic do picia, na sali jest gorąco. Za zasłonką kolejne kobiety rodzą. Jedne dzieci są zdrowe, inne nie oddychają. A ja samotnie czekam. Jak eksponat. Nogi na podpórkach, co jakiś czas ktoś podejdzie, zajrzy. W końcu zaczyna się akcja porodowa. Jestem zmęczona, obolała, położne na mnie krzyczą, z końcówki porodu pamiętam, że były silne skurcze, zamknęłam na chwile oczy, a gdy je otworzyłam na zegarze było już 30 minut później a na moim brzuchu pojawił się mały przerażony człowiek. Przytulić, pocałować, oddać do umycia. Położna naciskając na obolały brzuch pomogła jeszcze wypchnąć łożysko a potem pozszywała mnie. Poszła. Ktoś mnie odwiózł do pokoju, ktoś przyniósł dziecko, po niemal dobie wreszcie mogłam się napić. Jeszcze dobę trwało warczenie na mnie, że nie ma pokarmu, że to, że tamto, że czemu wcześniej nikomu nie powiedziałam, że nikt m z pleców rurki od znieczulenia nie wyciągnął. Aż wreszcie dali mi spokój i wypuścili do domu. Depresja poporodowa trwała 10 miesięcy.
Stąd widmo drugiego takiego rollercoastera emocji i bólu przyprawiało mnie o mdłości. Tym razem pierwszy szpital omijaliśmy szerokim łukiem. Z mężem poszliśmy do niedawno wyremontowanej, polecanej przez znajome placówki. Wybadaliśmy teren, obejrzeliśmy ładne pokoje z wannami, prysznicami, piłkami. Lekarze patrzyli tradycyjnie jak na dziwolągów- Ale co pani chce tu oglądać? No dobrze, dobrze, niech pani tam pójdzie, ktoś pani pokaże- powiedzieli idąc dalej.
Dobre pierwsze wrażenie, dobre i drugie - z kolejnych badań KTG. Wreszcie nadszedł moment pierwszych regularnych skurczy. Piątek wieczór. Torba, taksówka, na izbę przyjęć. Wchodzimy, a pani rzuca „oj, coś mi tu pani na rodzącą nie wygląda”. Godzina na KTG, nic się nie zapisało, zastrzyk na rozluźnienie, godzina oczekiwania na ocenę stanu rzeczy i do domu. Proszę przyjechać jutro. Przyjeżdżamy, z bólami można się już oswoić, żartujemy, panie na izbie też żartują. Nasłuchują KTG, nic się nie zapisuje, wracamy. W niedzielę ból się nasila. Do tego stopnia, że nawet nie mam ochoty jechać do żadnego szpitala. Rodzę w domu i koniec, albo w ogóle nie rodzę. Rezygnuję, po co mi to. Albo jeszcze lepiej! Przeczekam i tym razem zrobią mi cesarkę,nic nie będę parła. Niestety, pakują mnie do taksówki i na izbę przyjęć. Ta sama lekarka, co w piątek podpina mnie pod KTG. Znów żaden skurcz się nie zapisuje, Sugeruje, że wcale jeszcze nie rodzę. Nie mniej dopada mnie kolejny skurcz i wrzeszczę z bólu. Pakują mnie na wózek, mąż asystuje, trzyma za rękę. Wpadamy do pokoju. Ja chcę prysznic, skakanie na piłce, a oni mnie na stół i dawaj, wkłuwać się w rękę. Procedury. Ja mam skurcze co 3 minuty, wyję z bólu, a oni dalej się wkłuwają, bo u mnie to nigdy nie było proste. Żądam znieczulenia, słyszę, że już za późno, kładziemy się na bok i przemy. Nie jest jednak za późno, by ktoś dalej nie próbował wkłuwać się w żyłę. Mąż mnie dopinguje. Pielęgniarka też, Położna już nic nie mówi... Za drugim razem ma być łatwiej. Jest szybciej, boli równie mocno. Zszywanie też. Ale po kilku chwilach i kilkunastu wycieńczających podejściach do wyparcia, mały człowiek jest z nami, nikt go nie zabiera, ma czas, by się wtulić, przyssać do mleka. Obolała ale pełna euforii szybko dochodzę do siebie. Ingerencja lekarzy i położnych ograniczona została do minimum. Opieka poporodowa była za to na medal, kochane pielęgniarki były miłe, uśmiechnięte, wyrozumiałe.
I mam tylko świadomość, że mogło być gorzej, bo zanim szczęśliwie wróciłam do domu, by urodzić w Warszawie, trafiłam na tydzień obserwacji w jednym z renomowanych wrocławskich szpitali. Lekarze regularnie spławiali mnie, nikt nie chciał wypisać do domu, choć nikt też nie powiedział, po co w zasadzie mają mnie obserwować. Serce mojego dziecka biło leniwie, ale na USG wszystko wychodziło prawidłowo. Absurdalne pobudki co 3 godziny, temperatura, KTG, kopie nie kopie, sen i znów. Absurdalne menu. Suchy chleb i pasztetowa na śniadanie, kartoflanka na obiad, suchy chleb i twaróg na kolację. I nie zapominajmy o własnych sztućcach. Przyjmował mnie pijany lekarz, który robił sobie żarciki o tatuażu na mojej ręce, wypisywano mnie za to dwa dni i ostatecznie nie wydano mi wszystkich dokumentów, rodzice musieli jechać do Wrocławia specjalnie po nie.
A sala porodowa duża, wyłożona zimnymi kafelkami, przerażająca. Dobrze, że na niej nie skończyliśmy.  

czwartek, 28 kwietnia 2011

Cudnie jest

Chyba się dzisiaj dobrze ubrałam. Nie tam, żeby jakoś specjalnie elegancko czy modnie, chyba po prostu dobrze widać brzuch. Trzy osoby (!) ustąpiły mi miejsca w autobusie, jedna pani, sama z siebie, w kolejce w sklepie. Nowy rekord. W autobusie - dwie starsze panie, pewnie matki, które dobrze pamiętają, jak to jest i jeden dosyć młody pan, z córką, najwyraźniej świadomy ojciec. Młode laski (koło 20) są zabawne, pchają się pierwsze, żeby zająć wolne miejsca. Potem z uwagą podziwiają krajobraz, albo są tak pochłonięte rozmową przez telefon na temat tego, że właśnie jadą autobusem, że świata wokół siebie nie widzą. Śmieszne to, straszne i smutne zarazem. To samo dotyczy osób starszych, nie tylko z brzuchem. Czasem tak mi głupio, chcę ustąpić, ale oni nie pozwalają. A wokół wszyscy podziwiają barwne motyle...

środa, 27 kwietnia 2011

Wszystko będzie zajebiście

Jeszcze nie pisałam o mojej wizycie na oddziale. Duży szpital położniczy w Warszawie, Mokotów. Idę się spotkać z poleconą położną. Na położną zdecydowałam się bez wahania, bo "z badań terenowych" wynika, że to ona jest najważniejsza - jest gwarancją przyjęcia do szpitala, lepszej sali porodowej, ewentualnego znieczulenia, ewentualnej interwencji lekarskiej, jeśli byłaby potrzebna. Lekarz? A po co co lekarz? Jeśli wszystko idzie dobrze, w ogóle nie jest potrzebny (do porodu). A jeśli będzie potrzebny - położna na pewno go zawoła.
Idę. Spotykam się. Bardzo miło. Pani wszystko mi pokazuje, oprowadza. Oddział wyremontowany, kolorowe ściany, elegancko. Do sali porodowej z "zasłonkami" w ogóle mnie nie prowadzi, albo już jej nie ma? Pytam - a co, jeśli akurat tego dnia zapragnie rodzić pół Warszawy i wszyscy tutaj? - Już moja w tym głowa, żeby dla mojej pacjentki miejsca nie zabrakło, i prowadzi mnie do jeszcze jednej sali "specjalnej dla naszych pacjentek". Cudnie. Czuję się całkiem bezpiecznie. Ale to poczucie kosztuje 1500. A to państwowy szpital jest.

środa, 20 kwietnia 2011

Patologia

Dziś nie moje dane - u mnie na razie wszystko ok. Koleżanka, końcówka ciąży, wylądowała na oddziale patologii ciąży jednego z warszawskich szpitali. Pewnie jej pobyt nie różni się bardzo od innych szpitalnych doświadczeń, ale mnie akurat zajmuje ciąża i wszystko, co wokół. Chciałam tylko przypomnieć, że w ustalonym po kilku latach standardzie porodu, jasno napisali, że pacjentka ma prawo do informacji i do godnego traktowania. Tylko, rzeczywiście, jeden problem - koleżanka jeszcze nie rodzi... 
Raport z obserwacji uczestniczącej
Leżę na oddziale patologii ciąży w jednym z warszawskich szpitali - mniejsza którym, bo myślę, że wszędzie jest w miarę podobnie. Gwoli uczicwości dodam, że ten cieszy się niezłą renomą - są tu naprawdę całkiem dobrzy medycy. Ale jak wiadomo osiągnięcia na polu czystej medycyny to jeszcze nie wszystko - samopoczucie pacjenta, w tym przypadku pacjentki z problemami w ciąży też powinno się liczyć. A raczej nie jest brane pod uwagę.
LEKARZE
Jako się rzekło: dobrzy medycy, znają się na swojej robocie. Jednak w kontakcie z pacjentem - beznadzieja. Nie chodzi nawet o jakiś brak empatii, zakładam, że to w większości sympatyczni i oddani swojej pracy ludzie. Problemem jest brak umiejętności komunikowania się z pacjentem i brak standardów dotyczących przekazywania informacji na temat stanu zdrowia.
Po pierwsze kontakt z lekarzem jest ograniczony do obchodu - zazwyczaj porannego, bo wieczorem jakiś zdyszany człowiek w kitlu wkłada głowę w drzwi, rzuca roztargnione: „Jak tam? Wszystko w porządku?” i leci dalej. Poza tymi uświęconymi tradycją okazjami lekarz jest w szpitalnej rzeczywistości Wielkim Nieobecnym.
Po drugie nawet jak już zdybiesz gdzieś doktora, to wyciąganie z niego newsów na temat wyników badań, czy dalszych planów terapii/zwolnienia do domu wymaga umiejętności policyjnej interrogacji. Jedna pani doktor po dziesiątym zadanym przeze mnie pytaniu powiedziała: „Ale pani to w logiczną całość układa”. No, ktoś przynajmniej próbuje.
Z moich obserwacji wynika, że zadawanie namolnych pytań, branie pod włos i sprzeciwianie się niepoważnemu traktowaniu (-panie doktorze to czemu nie moge pójść do domu? - a bo macica może się pani rozejść - seriously?! A jak często się to zdarza?) znacząco zmienia stosunek medyków do pacjenta. Na nieco bardziej konkretny i partnerski. A wydawałoby się, że pacjent nie musi fikać koziołków, by uzyskać podstawowe dane na temat swojego zdrowia.
POŁOŻNE
W sytuacji wiecznej nieobecności lekarza to pierwszy front medyczny z którym mamy do czynienia. I znów: większość to pewnie miłe dziewczyny, ale szpitalna robota wyrabia w nich odruchy robotnika przy taśmie. Wkłuć, zmierzyć, podłączyć rurkę, pobrać krew - na wszelki wypadek bez kontaktu z człowiekiem, na którym owe czynności są wykonywane. Prowadzenia prywatnych rozmów i chichranie się z koleżankami przy czekających grzecznie na swoją kolej do pobrania/zmierzenia etc. pacjentek - norma. Mówienie do dziewczyny, która rzyga, mdleje i ledwo dycha: „eee tam, przecież nie straciła pani przytomności” - to już raczej patologia.
ABSURDY
Nigdy nie zrozumiem czemu:
    Trzeba budzić pacjentki o 6.00 rano żeby im zmierzyć temperaturę/ciśnienie i inne takie. A potem się je zostawia na 3 godziny w spokoju aż do obchodu. Jakby ta cała procedura odbywała sie o 8.00 to ktoś by ucierpiał?
    Do specjalistycznego badania USG wysyła się całą grupę pacjentek z patologii po to, żeby siedziały w szlafroczkach i świeciły gołym tyłkiem pod drzwiami gabinetu pod ktorym czekają też pacjenci przychodzący spoza szpitala. Nie można tego jakoś zaplanować, ustalić godzin?
    Podejmuje się działania, które wcale nie są konieczne. Przykład: przyjmują pacjentkę u której stwierdzono małowodzie - czyli dziecku grozi, że się udusi z powodu zbyt małej ilości wód płodowych. Mimo dobrego odczytu KTG i bez potwierdzenia tej diagnozy lekarze decydują się wywoływac poród. Wkładają dziewczynie do szyjki macicy tzw. cewnik Folleya: sporych rozmairów piłeczkę wypełniona cieczą, która ma pobudzić aktywność szyjki. Dziewczyna źle znosi ból, wymiotuje, mdleje, tylko dzięki pomocy męża nie rozbija sobie głowy w łazience. Po kilku godzinach męczarni wyjmują cewnik. Następnego dnia robią badania, dochodzą do wniosku, że żadnego małowodzia nie ma i są gotowi wypisać laskę do domu... Czy rozpoznanie nie powinno poprzedzać działania w wypadkach, gdy nie ma jakiegoś bezpośredniego zagrożenia życia? Po co fundować komuś taki hardkor?
    Kobiety w ciąży karmi się wędliną z tesco za 1.99 i skąpi choćby na plasterek pomidora. Serio: na szpitalnym wikcie można się dorobić awitaminozy, bo warzywo występuje tylko pod postacią wygotowanego buraczka tudzież szpinakowej mazi. Rozumiem ograniczenia budżetowe, ale ciężarne lepiej by wyszły na zjedzeniu marchewki i białego sera zamiast tych słonych jak sam skurwysyn wyrobów wędlinopodobnych.  

sobota, 16 kwietnia 2011

Ciąża to nie choroba

Sapię, chętnie leżę. Coraz ciężej po schodach, a to dopiero 6 miech. Brzuch mi wywaliło, nie wiem skąd on taki wielki. Boszsz, znowu urodzę potwora. Staram się jak mogę, a jednak nic mi się nie chce. Po wieczornej wizycie u koleżanki, dwa kolejne dni dochodzenia do siebie. I co, ciąża to nie choroba, to naturalny stan, w którym można robić wszystko? Jak pójdę do pracy, to potem już tylko poleżę. Jak pójdę na próbę, to potem dla odmiany też. Spacer zbyt mnie męczy, a nigdy nie należałam do leni. To nie ja, to jakaś dziwna osoba, która ze mną niewiele ma wspólnego, która poddała się temu, co w sobie nosi i poza tym niewiele już może. Smutne, a prawdziwe i w dodatku długo trwa.

poniedziałek, 21 marca 2011

Strach

Robię się gruba. I zaczynam się bać. I jedno i drugie to dziwny stan, bo nie można mu zaradzić. Nie poćwiczę i nie poodchudzam się, bo to nic nie da. Nie wezmę też przeciwlękowych, bo nie mogę. Co mogę? Co mogę? Myśleć pozytywnie, choć same czarne wrony kraczą mi nad głową? Nie wezmę antydepresantów. Nic nie mogę zrobić.

piątek, 11 marca 2011

overw.

Nie mogę się przepracowywać. Fizycznie ciało mówi nie. To nowość. Nie mogę siedzieć po nocy i oglądać seriali, jeśli nie mogę następnego dnia rano pospać. W pracy czasem muszę się położyć - kanapa jest, nikt się nie czepia, źle nie jest. Po przyjściu z pracy do domu nie mam już siły na nic. To wszystko nowość. Trochę smutna. Ale też trochę lekcja pokory. W pokorze do ciała nigdy nie byłam dobra. Moje ciało było po to, by je męczyć, ćwiczyć, próbować, wykańczać. Not anymore.

wtorek, 8 marca 2011

Wyborcza miszcz

Dzisiaj w Wyborczej hit za hitem. Oczywiście o rodzeniu, bo ten temat jakoś najbardziej mnie w tej chwili interesuje. Tylko cytować. "Standard opieki nad kobietą w ciąży, porodzie i połogu powstawał cztery lata." Juhu, chwała panu na niebiesiech, uradzili! Uradzili, że ciąża to nie choroba (!) i że kobietę należy traktować podmiotowo. Że trzeba ją o wszystkim informować, zarówno w czasie ciąży, jak i porodu, bo to ją uspokaja. HIT. Że powinna nawiązać kontakt z położną (ciekawe, czy uradzili, że za darmo, czy to w ramach szpitalnych cenników - 1000 - 1500 kosztuje nawiązanie kontaktu). Standard nie przewiduje niestety znieczulenia, bo standard mówi o porodzie NATURALNYM, a znieczulenie to już MEDYCYNA. Bo nie można powiedzieć jednoznacznie, że ból jest rzeczą złą i nie wiadomo dokładnie, jakie są konsekwencje znieczulenia dla dziecka.


Według standardu kobieta m.in.:

wybiera miejsce porodu; może wybrać położną; jest zachęcana przez położną do korzystania ze wsparcia kogoś bliskiego; może wybrać pozycję, w jakiej chce rodzić; jest informowana przez personel medyczny o celu i ewentualnych skutkach każdej interwencji.



Czy ja mogę iść z tym artykułem rodzić? I zostanę obsłużona? Czy, niestety, "nie będzie miejsc"?

czwartek, 3 marca 2011

Brzuch na nartach

Bała się, ale pojechała. Bała się, bo wszyscy mówili, że poroni. Doświadczone koleżanki, co poroniły po przejażdżce samochodem po wertepach, lekarka, niedoświadczone koleżanki też. A moja matka się nie bała. Powód prosty - kasa wydana, jechać trzeba, przeca się nie może zmarnować. Chorzy, nie chorzy, jechać trzeba, najwyżej tam będziecie chorować.
No to pojechali. Po pierwsze - wyzdrowieli, bo w górach generalnie się zdrowieje. Po drugie - wygrzali się we włoskim słońcu. Po 3 - ciąża, czyli Walduś, jak go pieszczotliwie nazywamy, żywie jeszcze, na nartach jeździł, nie szalał, jak się zmęczył, opalał się. A w realu wyglądało to tak: śniadanie - narty - spanie - kolacja - spanie. Prosty żywot człowieka w ciąży.

sobota, 12 lutego 2011

Zmiany

Nie tylko brzuch rośnie. Energia mi się zmieniła. Normalnie nawet lekarz mi to powiedział, który mnie specjalnie przecież nie zna. Mówi: "Jakaś pani inna. Na początku to pani na krześle nie mogła usiedzieć, a teraz tak spokojnie". Dziwne dla kogoś, kto całe życie spięty nadmiarem energii, tylko się zastanawiał, gdzie tu jeszcze trochę jej upuścić. Teraz się zastanawiam: "Na czym zaoszczędzić?". Jak już pójdę do pracy, to na ćwiczenia nie starczy. A jak pójdę na ćwiczenia w sobotę rano, to czy na próbę po południu jeszcze coś zostanie?
Co przyjemne - rzeczy i ludzie dużo mniej wydają się stresujący. W sensie trochę mi tak wszystko zwisa, odpuszczam. To do mnie niepodobne. Czy to ja jeszcze, czy tylko inkubator?

środa, 2 lutego 2011

Spać

Miało nie być prywaty, ale jak ma jej nie być, skoro moje życie znów zostało zdominowane przez sen. Spać, spać, spać. Już raz tak było, 12 lat temu. Wtedy spałam jakoś tak 20 godzin na dobę. Budziłam się tylko na jedzenie i siku. Ale wtedy byłam studentką, skończyłam zajęcia w czerwcu i mogłam w spokoju poświęcić się spaniu - do listopada. Teraz muszę:
- rano o 7 co drugi dzień dziecko do szkoły (koszmar!)
- pracować. Na szczęście bez dupogodzin, ale i tak po dwóch godzinach marzę o zalegnięciu na firmowej, lekko podartej acz bardzo wygodnej kanapce. Po dwóch godzinach mój mózg zaczyna przypominać maślącą się gąbkę, która zamiast iskrzyć zdaje się wydawać z siebie dźwięki w rodzaju blurp, glurp. A przecież co chwilę ktoś czegoś ode mnie chce, muszę dopilnowywać miliona spraw. Wtedy patrzę, zawieszam się i stwierdzam, że muszę się zastanowić. Blurp, glurp.
- robić zakupy, co przy wspomnianym wyżej stanie mózgu okazuje się bardzo trudne
- pilnować syna i testów syna (koniec szóstej klasy), co patrz wyżej
- starać się pożyć?

Fitness chyba odpuszczam. 18 lub 19 wieczorem o tej porze roku na zajęcia fizyczne przekracza moje możliwości. Na zegarku 20.34. Chyba się położę. Raczej nie poczytam. Blurp.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Okrutnie

Raz nie o ciąży. Ale temat zbliżony. Wszystkim, którym wciąż wydaje się, że w wychowywaniu liczy się JAKOŚĆ a nie ILOŚĆ (chodzi rzecz jasna o czas, bezcenny czas, który powinniśmy spędzać z dziećmi, a wolimy robić co innego) polecam wywiad "Bądź taka jak ja, tylko lepsza" z psychoterapeutką Zofią Milską-Wrzesińską (Wysokie Obcasy, 29 stycznia 2011). Ta osławiona JAKOŚĆ, to słowo-wytrych, które bardzo często pojawiało się znienacka na babskich spotkaniach, nigdy specjalnie mi się nie podobało. Te cyrki z dzieckiem, to nieustanne wymyślanie zabaw, zapewnianie mu emocjonalnego haju raz na jakiś czas nigdy mnie nie przekonywało. Tylko nigdy nie wiedziałam dlaczego.
"Matka, której głównie nie ma, a jak już przelotnie się pojawia, to jest cudowna i emocjonalna, jest jak zimy ogień - rozbłyskuje na krótko, a potem zostawia po sobie tylko wspomnienie. Dziewczynka bardzo pragnie być taka jak ona. Bo mama jest pięknie ubrana, pachnąca, zabawna, ma tyle sukcesów, opowiada niesamowite historie. I córeczka strasznie się do niej przywiązuje, ciągle tęskni. Często, nawet jako dorosła, nie potrafi się z matką psychicznie rozstać".
I co wy na to?

środa, 26 stycznia 2011

Państwowo

Chłopak mi dzisiaj powiedział: - Wszystko ładnie pięknie, do lekarza chodzisz prywatnie, chcesz sobie zrobić ekstra świetne fantastyczne USG 4 D, to sobie robisz, bo cię stać. Przychodzisz na godzinę do czyściutkiej prywatnej kliniki, wszyscy są dla ciebie mili, wszyscy chcą ci pomóc i umożliwić kolejne badania, które sprawią, że poczujesz się bezpieczniej. A co z tymi, co nie mają na to kasy? Jak wygląda prowadzenie ciąży w państwowej przychodni, w ramach ZUS?
Nie mam pojęcia. Nic nie wiem na ten temat. I nawet nie mam kogo spytać. Wszystkie moje koleżanki, zatrudnione w eleganckich wydawnictwach, zarejestrowane przez swoje prace w eleganckich prywatnych przychodniach, elegancko sobie w nich prowadzą ciąże. A jak im się tam nie podoba, to stać je na 150 zł za wizytę co miesiąc, plus USG (zwykłe 200, ekstra fantastyczne 400), plus inne podstawowe badania (przynajmniej kolejne 100), stać nawet na prywatną amniopunkcję (1500) jeśli potrzeba. Stać na położną (1000 - 1500), na cesarkę na życzenie (3500 - 4000), porody w wodzie, na piłce i do góry nogami.
Ale ile USG przysługuje w ramach ZUS? Ile czasu trzeba postać w kolejce, żeby wejść do gabinetu ginekologa? I jak bardzo on potrafi być niemiły? Nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć.

wtorek, 25 stycznia 2011

Praca

O tym, co dzieje się w pracy, na razie wolę nie pisać, tak strasznie żenująca to sytuacja. W dużym skrócie - oczywiście, nie byłam wcześniej na etacie, bo wolałam więcej kaski do łapki (nie zakładałam ciąży rzecz jasna). Na razie stanęło na tym, że etat pewnie będzie, ale nie wiadomo za ile. Bo przecież jedno brutto drugiemu brutto nierówne. W sensie - pracodawca na mnie chce przerzucić swoje koszty, czyli obciąć mi, moją i tak już obciętą przez podatki, kasę. Na razie niczego nie podpisałam. Będę się kłócić. Ale pracodawca jest do przodu - może mi przecież tego etatu nie dać, skoro mi się nie podoba, prawda?

niedziela, 23 stycznia 2011

Śpiewanie

Juhu! Mogę śpiewać! Mogę brać udział w nowym projekcie, w Chórze Kobiet! Brzuch, żadna jego wielkość, nie jest przeszkodą. Marta, reżyserka i założycielka Chóru strasznie się zdziwiła. Jak mogłam myśleć, że inicjatywa tak bardzo nastawiona na kobiecość i kobietom przychylna mogłaby nie akceptować ciąży? Niby tak, niby sama to wiedziałam, a jednak martwiła mnie fizjologia. A może dziecko uciska przeponę? Może to przeszkadza? Nic nie przeszkadza, a wręcz może mieć wpływ dobroczynny!
Marta mówi, że w pierwszej grupie chóru mają jedną laskę w ciąży i ponoć teraz ona śpiewa za dwie. Że choć do tej pory była świetna, to teraz dostała takiego poweru, takiej mocy i energii, że w tym, co robi, w tym śpiewaniu jest jak wulkan.
Ulżyło mi. Może jest szansa, że nie sczeznę z tym swoim brzuchem na kanapie.

sobota, 22 stycznia 2011

Poczucie szczęścia

Tak, wiem. Hormony buzują, wspaniale nie będzie. Albo będzie - czasem, ale czasem też dół. Na razie nie wiem, jak wypadają statystyki, bo godzinowo tego nie rozpisuję, teraz mam dół. I wkurza mnie:
- fakt, że wszyscy mi gratulują, jakby zajście w ciążę było najważniejszą rzeczą, jakiej udało mi się dokonać w życiu (będę teraz okropna i podła, ale naprawdę, w moim przypadku naprawdę nie wymaga to żadnych specjalnych zabiegów. Trach i po robocie, jestem w ciąży)
- że nie mogę iść na ten fitness co zwykle i uchetać się (uhetać?) jak na polu, bo po takich ćwiczeniach, które sprawiają mi najwięcej przyjemności, dochodzę do siebie dwa dni
- że przestaję chyba być kimś ważnym w pracy, a z rynku to właściwie wypadnę na nie wiem jak długo. Większość, tak czuję, traktuje mnie jako coś przejściowego, co zaraz wyląduje w domu i nie trzeba się z tym kimś liczyć (a może to moja hormonalna paranoja?)
- że nie wiem, czy powinnam jechać na narty, bo wszyscy mnie straszą, że jestem durna i że powinnam się zastanowić, co jest najważniejsze (ja jestem najważniejsza!)
- że zaczyna mi rosnąć brzuch, na razie malutki, ale już go widzę, jak się panoszy i wszystko utrudnia (na razie utrudnia mi robienie brzuszków prostych, które są wielce niewskazane, bo mogą wywołać skurcze. Już utrudnia, a jeszcze jest bardzo malutki)
- że laski opowiadają na ogół, że w ciąży to są na totalnym haju i że to dla nich total full szczęście takie dziecko, i że nie mają żadnych problemów z poświęcaniem mu tego wszystkiego, co trzeba poświęcić, bo przecież, przecież...

Ja tego właśnie nie czuję. Po pierwsze - że to coś we mnie to dziecko i że takie szczęście mnie w związku z tym dotyka. I czuję się bardzo, ale to bardzo głęboko poszkodowana.

niedziela, 16 stycznia 2011

Bez kasy

Brat z żoną urodzili syna. Założenie było takie, że ponieważ przez wiele lat zapłacili wiele składek ZUS, to nie mają zamiaru płacić dodatkowo. Stanęło, że urodzą na Inflanckiej w Warszawie, bo tylko tam jest pewność, że bez opłaconej położnej i lekarza (opłaconego przez comiesięczne wizyty prywatne) na pewno ich nie odeślą. Nie odesłali. Wody odeszły w czasie badania KTG. Dali spoko ekstra wyremontowaną salę. A dalej radź sobie człowieku sam. Położna zajrzy od czasu od czasu, zapyta jak tam parcie. Lekarz nie zagląda prawie wcale, ale w sumie po co lekarz? Ano przydałby się np. do zaordynowania znieczulenia. Ale ponieważ przychodzi bardzo rzadko, stwierdził, że na znieczulenie już za późno. Gdyby żona brata miała opłaconą położną, ta na pewno dopilnowałaby timingu, bo wie, kiedy to trzeba zrobić. Ale położne są 3. A porody były 4. Oczywiście wszystko dobrze się skończyło, dziecko zdrowe, żona zdrowa, wszyscy żyją. Z super ekstra wyremontowanych porodówek trafia się co prawda do klasycznie kiepskich, 5-osobowych sal szpitalnych, ale co zrobić. Bratu pierwsza wściekłość przeszła, wytłumaczył sobie, że podstawowy basic zapewniony był. Ale czy rzeczywiście? Czy na tym polega rodzenie po ludzku w największym warszawskim położniczym szpitalu?

piątek, 14 stycznia 2011

Początek

Jestem w ciąży. I jak wszystko dobrze pójdzie, pewnie jeszcze będę przez jakiś czas. Jestem w ciąży po raz drugi, ale po raz pierwszy świadomie. W miarę świadomie, jeśli to w ogóle możliwe. Chcę się przyjrzeć temu, jak to teraz wygląda. Jak wygląda ciąża w naszym prorodzinnym katolickim kraju, gdzie wszystkim ponoć tak bardzo zależy na tym, żeby przyrost naturalny wzrósł. Chcę zobaczyć, co się ze mną dzieje/będzie działo, czy ludzie wokół mnie pozwolą zastosować mi w realu hasło "ciąża to nie choroba", w które ja głęboko wierzę, ale społeczność wokół mnie - niekoniecznie. Potem, niejako naturalną koleją rzeczy chcę na własnej skórze sprawdzić, jak dziś, po 12 latach od narodzin mojego pierwszego syna wygląda głośna akcja "Rodzić po ludzku" i ile to rodzić po ludzku w dużym mieście kosztuje. A na koniec, jak się uda i sił wystarczy, zobaczymy, czy da się mieć dziecko, tak normalnie, po ludzku.