poniedziałek, 30 maja 2011

Naturo, święć się imię twoje!

Duży nacisk na naturę, oj duży. Im dalej posuwa się akcja rodzić po ludzku, tym większy. Tylko czy naprawdę o to powinno chodzić? Czy rodzić po ludzku powinno znaczyć - ródź jak my chcemy, czy może jednak - ródź, jak chcesz i jak ci najwygodniej, skoro jest kilka dostępnych opcji? My ci je przedstawimy, cały komplet, z zaletami i wadami, a ty wybieraj. Denerwuje mnie przekonywanie kobiet, że "naturalnie" jest najlepiej - dla nas, dla dziecka, dla ojca, dla przyszłości wszechświata. Lepiej jest wtedy, kiedy czujemy się bezpieczne i zaopiekowane. Kiedy mamy zaufanie do ludzi, którzy się nami zajmują. Kiedy jedziemy do szpitala bez strachu, że nas przy tych skurczach nie przyjmą, bo coś tam. To powinna być podstawa "naturalnego" rodzenia. Bo o jakiej naturze można mówić w szpitalu? To miejsce jest tak obce, tak zimne, tak straszne, że nawet te morelowe kolory ścian w wyremontowanych salach porodowych i kwiatowy rzucik niczego tu nie zmienią. Ani wywiady z mądrymi położnymi, z mądrymi paniami ginekolog, które tłumaczą, że boimy się bólu, bo żyjemy w czasach, kiedy wszystko chcemy szybko, już, bez cierpienia i dlatego wybieramy cesarkę. A to nie do końca o to chodzi.
Nie boję się bólu. Rodziłam już trzynaście lat temu, w szpitalu Bródnowskim, w beznadziejnych warunkach, kiedy wszystko było nie tak. Oksytocyna, lewatywa, golenie, studenci, trzech lekarzy pod rząd grzebiących w mojej cipce, bo przecież jeden drugiemu nie mógł uwierzyć na słowo, że rozwarcie jest za małe. Zero informacji co się dzieje, na prośbę: PROSZĘ ZADZWONIĆ PO MOJEGO MĘŻA pani pielęgniarka odpowiadała: ALE ON ŚPI, PRZECIEŻ JEST ZMĘCZONY, CHYBA NIE CHCE GO PANI BUDZIĆ BEZ POWODU. Bolało do obesrania. Ale mam w dupie ból. Najgorsza była noc, kiedy położyli mnie pod kroplówką, wiedziałam tylko, że tętno dziecka jest nierówne i trzeba rodzić, bo może się udusić, wygonili mojego chłopaka do domu, żeby się wyspał, a mnie zostawili tam w tym pokoiku. Samą. Myślałam, że umrę ze strachu, z żalu, ze smutku, że ktoś mnie tak traktuje jak śmiecia, a ja nic nie mogę zrobić. A ból? Pamiętam, że był. I tyle.
Jeśli czegoś się przed tym rodzeniem boję, to szpitala, tych ludzi tak kompletnie pozbawionych wrażliwości, którym się wydaje, że rozmowa z tobą przyniesie im same kłopoty. Tego traktowania - jest pani moją milionową pacjentką, naprawdę, nie chce mi się z panią gadać, poza tym co to panią obchodzi, pani ma WYPRZEĆ Z SIEBIE NATURALNIE SZYBKO TO DZIECKO, żeby nam kawa w kantorku nie wystygła. Naprawdę chciałabym, żeby szpital mnie zaskoczył i żeby moje słowa okazały się nieprawdziwe.

piątek, 27 maja 2011

Od lekarzy głowa boli

Czyli jeśli się tobą nie interesują za bardzo, to dobrze. Koleżanka mi opowiadała, jak strasznie wkurzały ja położne, które ciągle chciały pomagać jej rodzić, a ona, ponieważ rodziła już trzecie dziecko, kompletnie ich nie potrzebowała. Sama wiedziała co ma robić i czego chce jej ciało, a one tylko przychodziły i zawracały jej głowę gadaniem. Znowu inna, z porządną zakrzepicą, przez którą musiała leżeć w szpitalu przez pół ciąży, i to wcale nie na oddziale położniczym, przy porodzie też mogła liczyć na najlepszą opiekę pod słońcem - jej przypadek był tak rzadki, tak niebezpieczny (przede wszystkim dla niej), że każdy warszawski dr House chciał się nią zajmować, bo wyrywała ich z nudy i rutyny pracy codziennej. Metodę jej porodu opracowywali w najdrobniejszych szczegółach rozważając wszelkie za i przeciw tygodniami. Myślę, że jako przypadek mogła czuć się zaopiekowana, ale ciekawe czy jako człowiek również? Czy to, że ktoś się tobą dobrze opiekuje medycznie sprawia, że czujesz się lepiej?


Rok 2007, ja 33 lata, pierwsza ciąża. Chodziłam do lekarki z fundacji przy państwowym szpitalu, bo powiedziano mi, że w ten sposób wychodzę sobie miejsce na poród. Wychodziłam faktycznie. W czasie ciąży wysiadła mi tarczyca, co powodowało nieustające torsje aż do rozwiązania (ulubiona historia ciążowa mojego chłopaka - jak zarzygałam lustro u fryzjera przed Wielkanocą). Wizyty lekarskie były więc z częstotliwością trzech, czterech w miesiącu - każda płatna po 80zł. Ale muszę przyznać, że czułam się tam "zaopiekowana". Miałam też ubezpieczenie NFZ, tylko że zwyczajnie termin oczekiwania na wizytę był bardzo długi. Pewnie zakładali, że wszystkie ciąże są bezproblemowe i raz na 2 miesiące wystarczy zobaczyć, czy brzuch jest ok. Poród odbył się w tymże wychodzonym szpitalu państwowym na Woli. Zgłosiłam się w odpowiednim czasie odliczając prawidłowo skurcze i powołując na lekarkę prowadzącą ciążę - miałam już założoną kartę dzięki właśnie tej pani doktor. Nie miałam za to zaklepanej położnej i patrząc z perspektywy myślę, że to wcale nie jest konieczne. Mój poród odbierała wiolonczelistka, w sali pomalowanej na kolor moreli. A że okazało się, że coś jest nie tak w czasie porodu, miałam nad sobą wszystkich lekarzy dyżurnych, pomoc i anestezjologa niemal na życzenie. Potwierdza to regułę, że jak się tobą interesują w szpitalu, to powinnaś się martwić. Podłączona do ktg, z opłaconym znieczuleniem, po 13 godzinach urodziłam. Ponieważ dziecko słabło i traciło oddech w czasie porodu, zostało kompleksowo przebadane - prześwietlenia, krew, płuca, rentgen głowy. Niestety, nie powiedziano mi, że od razu zaaplikowano antybiotyk, nie uzgodniono tego ze mną. Nie zapytano ani mnie ani ojca, czy się zgadzamy. Na szczęście skończyło się dobrze. Było po ludzku za pieniądze w szpitalu państwowym.

Fabryka zwana porodówką

Porodówka w szpitalu to sprawnie działająca fabryka. Dzieci wyjeżdżają z wnętrza matki, są mierzone-ważone, ładowane do plastikowych mydelniczek na kółkach, przewożone na salę poporodową, dwa-trzy dni i papa, won do domku. Wszystko raz-raz, szybciutko.

I niby dobrze, bo rodzących dużo, trzeba więc szybko zwalniać miejsca dla kolejnych, a i szpital to nie miejsce dla zdrowego (nowego) człowieka. Mam jednak kilka „ale”.

Laski, które rodzą pierwsze dziecko często wychodzą do domu kompletnie zielone - nie wiedzą jak pielęgnować pępek (bo nikt im nie pokazał), ani jak kąpać malucha (w szpitalu nie ma kąpieli - tylko pospieszna wieczorna toaleta w rytm pokrzykiwań położnych: rozbierz dziecko-podaj pampersa-gdzie czapeczka?), a już zwłaszcza jak karmić piersią.

To ostatnie jest moim zdaniem najpoważniejszą sprawą - w kąpieli i pielęgnacji w razie czego pomoże mama/teściowa/babka zielarka. Ale pokolenie naszych matek nie ma bladego pojęcia o karmieniu cycem, więc tu na nie liczyć nie można. A parcie na karmienie naturalne jest, więc dziewczyny czują presję i frustrują się strasznie gdy im nie wychodzi. Zresztą powiedzmy sobie szczerze: karmienie cycem to opcja wygodna dla matki i zdrowa dla bachorka, więc warto o nie zawalczyć i po prostu się go nauczyć. To jest bowiem nowa umiejętność, którą musisz przyswoić - najlepiej pod okiem kogoś doświadczonego, kto będzie umiał rozwiązać twoje problemy. Niestety szpitalne położne cię w tym nie wesprą.

Czemu? Bo im się nie chce. Bo trzebaby każdej dziewczynie z tej przesuwającej się na fabrycznej taśmie masy poświęcić sporo czasu i energii. Łatwiej rzecz odfajkować a malucha, który ewidentnie nie ssie, mimo że bidula go przystawia do piersi, dokarmić sztuczną mieszanką. Bo tak szybciej i z głowy. Jutro z taśmy zjadą następne.

W szpitalu bielańskim, gdzie w kwietniu urodziłam moją drugą córeczkę tak to właśnie wyglądało - może w innych jest lepiej? Widziałam dziewczyny wypisane do domu i nie mające pojęcia, że dziecko, które uporczywie przystawiają do cyca w ogóle nie ssie, tylko gryzie im brodawkę. Widziałam położne, które doradztwo laktacyjne ograniczają do ściśnięcia ci cyca i stwierdzenia - no, mleko jest. A co z tym fantem zrobić, to już twoja broszka. Widziałam też położne, którym zapłacono za asystę i które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniały się w opiekuńcze anioły - przez całą noc ofiarnie pomagając dostawiać do piersi bliźniaki...

Sytuacji nie poprawia jedna (!) na całym oddziale wolontariuszka - doradczyni laktacyjna z prawdziwego zdarzenia - spokojnie i mądrze tłumacząca co i jak, pomagająca dobrać najwygodniejszą pozycję, poprawiająca ułożenie dziecka, obserwująca twoje zachowanie i wychwytująca ewentualne błędy. W pojedynkę nie obskoczy wszystkich bab. A przecież urodzić po ludzku to dopiero początek - potem trzeba jeszcze z tym dzieciorkiem po ludzku żyć...

środa, 25 maja 2011

Ciąć po ludzku

Trochę się zdołowałam tą historią, napisaną tak lekko, łatwo i przyjemnie. A najgorsze jest to, że jeśli się nie przeżyje komfortowego porodu w komfortowych warunkach, to człowiek nawet nie ma pojęcia, jak to mogłoby i powinno wyglądać. I godzi się na to udawane po ludzku w państwowych szpitalach... A nie przekona się, jeśli kasy brak. Ostatnio moja bylejaka pani ginekolog z enel medu polecała mi szpital Medicover w Wilanowie. Że tam jest super ekstra kul, na europejskim poziomie. 12 tysięcy. I przekonywała, że tyle pewnie kosztują zagraniczne wakacje, na które w tym roku nie pojadę...
Ale wracajmy do cięć:

Nigdy nie chciałam rodzić*. Slogany reklamowe zwolenników naturalnych porodów, mówiące o pierwotnym i cudownym doświadczeniu jakoś nigdy mnie nie przekonywały. Doniesienia prasowe o anonimowych naukowcach, którzy odkryli, że dzieci urodzone w wyniku cesarki są gorsze, głupsze i chore na wszystkie choroby świata - takoż. Wiedziałam więc, że jedynym rozwiązaniem dla mnie jest cesarka. Ale jak to zrobić w naszym kraju?

Pierwsze dziecko urodziłam w prywatnej klinice - płacąc za ten przywilej kupę forsy oczywiście. Ale do dziś uważamy z konkubentem, że były to najlepiej wydane pieniądze w naszym życiu, a pobyt w Iatrosie (http://www.iatros.pl/) wspominamy jak najprzyjemniejsze wakacje.

Szymon był ze mną na sali operacyjnej, potem asystował przy ubieraniu córeczki, mi od razu dano dziecko, a po pół godziny od narodzin przystawiałam ją do piersi. Przez cały pobyt mieszkaliśmy sobie w trójkę w pokoiku a super miłe i pomocne położne uczyły nas wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć o obsłudze nowego człowieka. Od razu też stawiano mnie na nogi - rano cięcie a wieczorem już o własnych siłach mogłam uczestniczyć w kąpieli dziecka. Zero stresu, zero przymusu za to dużo dobrej woli, pomocy i życzliwości.

Kiedy po raz drugi zaszłam w ciążę zamierzałam więc powtórzyć sprawdzony patent - jednak sprawy potoczyły się inaczej. W wyniku komplikacji trafiłam na ostatnie tygodnie ciąży na patologię w szpitalu bielańskim i było jasne, że tam urodzę. Pytanie: JAK?

Tamtejsi lekarze od początku próbowali mnie namówić na poród naturalny (czytaj: z cewnikiem folleya i oksytocyną - dziękuje, postoję). Strasznie się też krzywili, gdy na pytanie, dlaczego przy pierwszym dziecku była cesarka, prawdomównie odpowiadałam: BO CHCIAŁAM. Generalnie dano mi odczuć, że jestem durną babą, która boi się bólu (nie tylko panie lekarzu: także uszkodzeń okołoporodowych) - nękanie psychiczne skończyło się jak ręką odjął, gdy mój lekarz prowadzący zadzwonił do szefa ginekologii i położnictwa i poprosił żeby jednak zrobili mi tę cesarkę bez dalszych wygłupów. Po tej interwencji temat już nie wracał - ma być cesarka, koniec kropka: pani jest zakwalifikowana.

Jednak cesarka cesarce nierówna, o czym miałam okazję się przekonać. Wedle standardów szpitalnych** nie ma mowy o pobycie partnera na sali operacyjnej, gorzej, że lasce po cięciu dostarczają dziecko dopiero PO 24 GODZINACH!!! (w naszym przypadku było to jeszcze dłużej, bo malutka musiała spędzić trochę czasu w inkubatorze, ale to inna historia no i wynik tych komplikacji z którymi trafiłam do szpitala). Uzasadnienie: po cięciu nie będzie pani w stanie się nim zająć (no pewnie, jak ładujecie we mnie morfinę i nikt nawet nie próbuje mnie spionizować przez 12 godzin) oraz: kobieta po cięciu NIE MA LAKTACJI, więc i tak po co jej dziecko. Ten absurdalny przesąd o rzekomym braku laktacji słyszałam zarówno od lekarzy, jak i położnych i naprawdę tylko dobre wychowanie powstrzymywało mnie przed strzeleniem im mlekiem z cyca w oko. Może by najpierw sprawdzić, czy laktacja jest, czy nie, zamiast zakładać z góry wynik negatywny?

Całość sprowadza się do tego, że położne miałyby znacznie więcej pracy gdyby opiekowały się dziewczynami po cesarce tak jak te w Iatrosie. A położne jeśli im się nie zapłaci osobnej kasy (za asystę przy porodzie, albo opiekę przez pierwszą dobę po narodzinach maleństwa) nie kwapią się do pracy, niestety. Natomiast kiedy zainkasują, zmieniają się nie do poznania - od razu są gotowe przynosić dziecko, przystawiać je do piersi nawet na sali pooperacyjnej... Obrzydliwość, naprawdę.

Pieniądze są w ogóle podtekstem całej tej sprawy - NFZ przyznaje mniejszą refundację za cesarkę niż za poród tzw. naturalny (nawet jeśli naturę trochę się popędzi oksytocynką). Ergo: szpitalowi bardziej się opłaca przyjąć poród naturalny niz zrobić cięcię - stąd to parcie i nacisk. I wmawianie, że jesteś zła kobietą, bo domagasz się cięcią. Hipokryzja czystej wody.


*Może i bym chciała, gdybym żyła w kraju, w którym istnieją jakieś procedury porodowe. W którym poznajesz wcześniej lekarzy, którzy będą przyjmować poród i nie jesteś narażona na kontakt z przypadkowymi ludźmi i ich widzimisiami. I w którym nie przydarzy ci się to co mojej koleżance: przez kilkanaście godzin ładowano w nią oksytocynę mimo iż rozwarcie nie postępowało: od początku do końca wynosiło 1 cm. Mimo iż błagała o cięcie lekarz przekonywał ją, że na pewno urodzi, niech się jeszcze tylko trochę pomęczy. Na szczęście dla niej zmienił się lekarz dyżurny i ten nowy w 15 minut zarządził cesarkę - bo przecież nie można katować człowieka. Nie?

**Z tego co wiem z warszawskich szpitali tylko w Świętej Zofii jest inaczej i znacznie bardziej po ludzku: od razu dają dziecko, od razu można karmić. Natomiast zakwalifikowanie się do cięcia w tym mateczniku zwolenników naturalnych porodów jest trochę trudniejsze - co nie znaczy, że niemożliwe ;)

wtorek, 24 maja 2011

Amniopunkcja państwowo

Moje drogie/drodzy. To jest perełka, hit. Ale nie będę zdradzać, sami przeczytajcie. W każdym razie - dziewczyny, noście staniki!

Amniopunkcję robiłam w szpitalu bielańskim ze skierowaniem od prywatnego lekarza. Nie czekałam długo na termin, to akurat działa sprawnie, przynajmniej tam. Śmiesznie zaczyna być później i jak już przeźyjesz paranoje oczekiwania w brudnej, korytarzowej poczekalni (ok. 4 - 5 godzin) to jest OK. No prawie OK, bo materiał pobrany musiałam zawieźć sama na Sobieskiego do Instytutu Genetyki... pod pachą :) A tamtejsza pielęgniarka jeszcze opierniczyła mnie za to, że nie mam stanika, a ona to zawsze pod pachę i za stanik wkłada, bo próbka musi mieć ciepło.
Lekarz skierował mnie na amniopunkcję ze względu na wiek, ale inny, który robił mi późniejsze USG stwierdził, że naprawdę nie było takiej potrzeby... Ja też miałam mieszane uczucia, ale uległam presji. Najgorsze - oczekiwanie... Dzwonisz po trzech tygodniach nic... jeszcze nie badali... po miesiącu... na razie jest OK, proszę się nie niepokoić... zgroza... ale usłyszałam zdanie, które towarzyszyło mi przez cały czas do otrzymania po ok 3 miesiącach koperty z wynikami "jak cię olewają to jest OK, jak zaczynają sie koło ciebie kręcić to znaczy, że coś jest źle" pomaga...

poniedziałek, 16 maja 2011

niedościgła Szwecja

Czekam na relację ze Szwecji. Jest na co czekać, bo kraj to, jak wiadomo, mlekiem i miodem płynący. Płacą te podatki straszne, ale przynajmniej potem mają miło. Takie na przykład znieczulenie - gazem rozweselającym. Ponoć panie rodzą na niezłym haju i nikt im się w kręgosłup nie wbija. Macierzyński to już nawet nie wiem, czy dobrze pamiętam - półtora roku, czy dwa lata. Pełnopłatny rzecz jasna. W szpitalu osobna sala do rodzenia - nie ma o czym dyskutować nawet, a po porodzie - sala rodzinna, czyli elegancki wielometrowy pokój z łóżkiem małżeńskim i ewentualnie łóżeczkiem dla starszego dziecka, żeby rodzina mogła być w komplecie. A do tego autentyczna pomoc położnej w kwestii karmienia - przez kilka lub kilkanaście pierwszych dni przychodzi jeśli trzeba nawet codziennie. Piszę oczywiście o państwowej służbie zdrowia i podstawowej opiece zdrowotnej. Żadne czary mary czy dodatkowe abonamenty.
Z moich badań wynika, że u nas ostatnio potężny problem z cycowym karmieniem. Wielu laskom to nie leży, bo im nie idzie, a nie idzie, bo nie ma im kto pokazać, a to wcale tak naturalnie każdemu samo nie przychodzi. Matki karmiły co cztery godziny i "przepajały koperkiem", ich rady na nic. A problemów mnóstwo - a to cyc nie taki, a to dziecko nie potrafi się dobrze przyssać, a to nie leci, a to za dużo, zastój się robi i też nie wiadomo, co z tym robić. Nie ma kogo zapytać. Wizyta pani z poradni laktacyjnej, pojedyncza, to wydatek około 200 złotych. W szpitalu położne też niekoniecznie są chętne do pomocy, bo w kantorku przy kawie zawsze jakoś ciekawiej. A nawet jak raz przystawi, to przecież nie znaczy, że już wszystko jasne. A ona się oburza i denerwuje: "No przecież pokazywałam już, cycek tak, dziecko tak." Nie ma kogo zapytać. Ale wszyscy grzmią: "Naturalnie, naturalnie tylko!" A na laski z dzieckiem przy cycu na ławce w parku - "Szok, cycem mi tu przed oczami wymachuje, patrzeć nie chcę na ten akt prawie erotyczny, nieetyczny, nieestetyczny. Ohyda!"

Po co ci lekarz?

W Anglii ciążę prowadzi położna. Jak się nad tym zastanowić, to w sumie ma sens. Wpisywać wyniki badań do książeczki ciąży, zmierzyć ciśnienie, zalecić witaminy, kwas foliowy i żelazo, a nawet wykonać podstawowe badanie potrafi w końcu i ona. Mam wrażenie, że u nas jest wysoko rozwinięta medyczna paranoja. Wszyscy mnie pytają, czy mam dobrego lekarza. Szczerze mówiąc wybór tegoż nie spędzał mi snu z powiek, kiedy test pokazał dwie kreski. Nie miałam pojęcia, gdzie chcę rodzić, więc wybór lekarza pod względem szpitala nie miał racji bytu. Ponoć lekarz jest gwarancją przyjęcia do szpitala. Ale ja wiedziałam, że i tak wezmę położną, która też jest taka gwarancją. A lekarza do porodu i tak nie zamówię. Ufam, że jeśli będzie potrzebny, położna go przyprowadzi. Podobnie jak anestezjologa i kogo tam jeszcze będzie trzeba. Tak więc chodzę do pierwszej lepszej lekarki w enel medzie, która nie jest może nadzwyczajna (nie czuję z nią jakiegoś specjalnego duchowego porozumienia), ale z drugiej strony nie jest też niemiła czy niefachowa. Z moją ciążą wszystko dobrze, czyli rośnie, rusza się i dobrze wypada na zdjęciach USG, więc specjalista wysokiej klasy nie jest mi potrzebny. I śmieszą mnie te wszystkie historie, kiedy kobiety z bezproblemową ciążą za wszelką cenę starają się dostać do nie-wiadomo-jakiego-patologa, ot tak, na wszelki wypadek, bo dmuchają na zimne. Jest w Enel-medzie lekarka, którą polecają sobie dziewczyny na forach, i która pracuje w szpitalu położniczym na Madalińskiego. Z ciekawości próbowałam się do niej zapisać, ale czas oczekiwania to jakieś 5 miesięcy. Absurd. Przypuszczam, że jej wyjątkowość polega na tym, że ma lepszy kontakt z pacjentkami. Moja ma taki sobie. Ale, szczerze mówiąc, nie spodziewam się zbyt wiele po lekarzach.

A tak proszę państwa w Anglii


Lekarz w przychodni ze śmierdzącej pod niebiosa wykładziną dywanową spojrzał obojętnie na wyniki testu moich sików
- Jest Pani w ciąży – zawyrokował.
Tyle to i ja wiedziałam. Ale co dalej?
- Za tydzień spotka się Pani z położną, tu, w przychodni. Ona Pani wszystko powie.
I tyle, do widzenia. Żadne USG, żadnego wywiadu, żadne – jak się Pani czuje. Normalka. W Anglii ciąża to nie choroba.
Spotkania z położną nie doczekałam. Wychodząc z metra, po całodziennym załatwianiu Bardzo Ważnych Spraw w centralnym Londynie, poczułam, że mi mokro. Tam. 10 minut później, we własnej toalecie, inspekcja kałuży krwi nakazała mi wziąć męża pod pachę i jechać do najbliższego szpitala (Whittington Hospital, północny Londyn). Wiktoriański gmach, labirynt korytarzy, nie wiadomo dokąd iść. Pusto, bo już po godzinach. W końcu trafiamy tam, gdzie trzeba. Cisza, żywej duszy. Po 20 minutach zjawia się radiograf (to ten paramedyk od USG). Bierze mnie do gabinetu, czujnik na brzuch, sprawdza o co cho. W moim plaskim brzuchu telepie sie jakas fasolka. A w fasolce razno pulsuje cos, co bedzie za jakis czas sercem.
Pani wyrokuje, ze na razie wszystko jest OK i ze za dwa dni mam sie stawic z wizytą na oddziale ciąży zagrożonej. Do widzenia.
A ten krwotok?
- To sie zdarza i nikt nie wie dlaczego. Na tym etapie (piąty tydzień) wszystko sie jeszcze moze zdarzyc.
Za dwa dni stawiam się tam, gdzie mi kazano. Atmosfera jakby lepsza. Ktoś się czymś przejmuje. Bo ja rozumiem, że ciąża to nie choroba, ale jak to moje pierwsze dziecko, to trudno do tego podchodzić na kompletnym luzie. W Polsce 30 razy by mniej już prześwietlali, dopytywali się. Tu chyba wychodzą z założenia, że przed trzecim miesiącem nie warto sobie głowy zawracać. Obiecuję sobie wrzucić na luz. Nie mam innego wyjścia.
Miła pielęgniarka robi ze mną szczegółowy wywiad, pyta jak się czuję, jak sobie radzę. Mam ochotę się rozryczeć, ale zbieram się do kupy. Ona mnie mierzy, waży, spisuje historię. Wypisuje skierowanie na rutnowe, darmowe, badanie prenatalne (zespół Downa, kilka innych wad genetycznych, spina bifida, takie tam), pobiera krew. Krwotok się powtórzył? Nie. To zapraszamy na USG w 12 tygodniu ciąży. Daje mi numery telefonów przychodni położniczych (mam się sama umówić z położną). Niech Panie bierze kwas foliowy. Biorę. To super, do widzenia.
Przez kolejne półtora miesiąca nie widzę nikogo, bo klinika położnicza doszła do wniosku, że się nie pali. Mogę jeszcze poczekać. Czekam. Idę na USG, w środku mnie pływa raźnym crowlem krewetka. Kończyny ma, głowę ma. Poza tym jest krewetką. Biorę wydruk zdjęcia. Mija kolejne półtora miesiąca, zmieniam mieszkanie, zmieniam przychodnię. Dzwonię, żeby się umówić z położną. Wreszcie się udaje. Stawiam się, poznaję kobitę. Gadamy, żartujemy. Wszystko OK? OK. To do zobaczenia za miesiąc.
21 tydzień, kolejne USG w szpitalu. Ostatnie, bo jeśli nic złego się nie dzieje, to tyle przysługuje z ramienia służby zdrowia. Krewetka wygląda trochę jak człowiek. Nie pływa, ale powierzguje. Chłopak. Fajnie. I tak wiedziałam, że chłopak. Zdjecie skanu można sobie wydrukowac za opłatą. Dwa funty. Nie drukuję, bo nie mam drobnych.
Każde kolejne spotkanie z położną (w mojej lokalnej przychodni) to śmiech na sali. Tak tak, wszystko w porządku, dobrze się czuję, gra gitara. Oddaję próbkę sików, daję sobie zmierzyć ciśnienie, pomacać bebech. Za każdym razem spotykam się z kim innym. Czy jest szansa, że choć raz spotkam tę samą osobę dwa razy? Jakąś więź nawiążę?
Tego nie jestesmy w stanie zgwarantować.
Fair enough.
W szpitalu pojawiam się jeszcze przed porodem trzy razy. Raz na KTG. Banda studentów ogląda mój rozwierzgany brzuch, ktoś daje mi kanapkę na lunch. Ku uciesze gawiedzi brzuch przestaje wierzgać. Trawi.
Drugi raz stawiam się, bo położna stwierdza, że mam za wysokie ciśnienie. Ostatni raz - na obchodzie oddziału położniczego, na którym przyjdzie mi rodzić.
Grupka ludzi z niepewnymi minami czeka na recepcji porodówki. Kobiety w różnym stanie wzdęcia, jedne z partnerami, inne bez, któraś z matką. Przechodzimy przez położniczy, gdzie ląduje się przed porodem (łóżka oddzielone kotarami, atmosfera XIX-wiecznego ambulatorium. Czekam, aż przemknie w tle Florence Nightingale), przez samą porodówkę (wszystko lśni, nowoczesność, seledyn, drabinki, baseny) i przemykamy się chyłkiem przez oddział dla noworodków – tu ląduje się po udanym dostarczeniu ładunku. Staramy się nie oddychać, bo przecież ryzyko zakażenia. Większość matek leży z dziećmi w „kotarowych” pokoikach, czyli prywatność masz tylko wizualną. Jest kilka pokoi pojedynczych, za które trzeba zapłacić (chyba 50 funtów za dzień). Ktoś pyta, co mieści się w pokoju numer 8.
To pokój dla mam, które straciły swoje dzieci – wyjaśnia pielęgniarka.
Wszyscy myślimy to samo: po cholerę zadawałeś, debilu, to pytanie?
W okolicach siódmego miesiąca przypominam sobie, że czytałam gdzieś o szkole rodzenia. Że jest za darmo. Z ramienia NHS. Wygrzebuję info w necie, dzwonię.
Na kiedy ma Pani termin? Na koniec czerwca? Oj, trzeba było się zapisać pół roku wcześniej.
Jasne, szkoda, że nie przed poczęciem.
Teraz nie mamy ani jednego miejsca. Cały północny Londyn rodzi w tym terminie. Ha ha ha.
Ha ha ha. 
To co ja mam teraz zrobić? Ma pani jakiś pomysł?
- Może Pani pojechać na weekendowy kurs prywatny.
Jasne, 400 funtów za tę przyjemność. Dziękuję, postoję.
A poza tym na pewno da sobie Pani radę.
- Ma Pani na myśli to, że nie umrę przy porodzie? Też mam taką nadzieję. Dziękuję za pomoc. Bye!
No dobra, jeden temat z głowy. Nauczę się oddychać z książki.
Nadchodzi godzina zero, spóźniona o niemal dwa tygodnie. Upał nieziemski, środek nocy z soboty na niedzielę, bach – poszły wody. Dzwonię do szpitala. Skurcze są? Małe, ale coś jakby. Ale wody poszły. To proszę przyjeżdżać.
Dobrze, że znamy już teren, zajeżdżamy pod samą porodówkę. Starsza, irlandzka położna ładuje nas do pięknego pokoju pełnego gadżetów, żartuje z moim mężem, rychtując mu materac na podłodze (to pan tez jest z Cork? Ale numer!). Ja chcę spać, ale zaczynam się coraz intensywniej kurczyć. Pełznę jeszcze do kibla oddać ziemi efekt środka na przeczyszczenie. Kurczę się dalej.
Boli?
- No boli, ale podobno tak ma być – zgrywam chojraka.
- Jeśli chcesz, to dam ci coś, co złagodzi ból.
- Jasne.
Szkoda, że mi nie powiedziała, że chodziło o pethadine. Czuję się, jakbym się naćpała, we łbie samolot, żołądek pod językiem, a boli jak bolało. To ja już wolę sam ból. Po kilku godzinach ból sobie idzie i skurcze też. I co teraz?
- A tak się ładnie zapowiadało – żartuje położna. – Musisz się przenieść na położniczy i tam zobaczymy, co dalej. Do zobaczenia!
Na położniczym ładują mi łapę wenflon, walą antybiotyk (bo dziecko już nie ma wód, więc jest ryzyko zakażenia) i mówią, że poczekają. Mogę iść na spacer, wszystko mogę, byle nie do domu. Upał jak na Saharze, na oddziale nie ma klimy. Wiatrak przytaszczony przez męża ratuje mi życie. Szlajamy się po pobliskim parku.
Przez cały dzień nic, przez noc nic. Mąż idzie do domu, bo przecież nie ma co więdnąć na szpitalnym fotelu. Rano przychodzi lekarz i ładuje mi dowipny czopek hormonalny. Przez niemal cały dzień nic. Po południu zaczynam się trochę kurczyć, wieczorem kurczę się tak, że ulgę przynosi tylko stanie obok remontowanego kibla, z głową na zimnej, kamiennej ścianie. Zaraz zdechnę. Wolę koło kibla, bo na oddziale wszystkie zaczęły rodzić na raz. Polka koło mnie wyje w niebogłosy, niech już ją stąd zabiorą, plis. Zabierają.
Na porodówkę trafiam dopiero koło 9 wieczorem, mąż stawia się w podskokach, instaluje się na fotelu i materacu po moim mniej wyględnym końcu. Dwie raźne położne z Ghany rzucają na mnie fachowym okiem i od razu wołają anestezjologa po epidural. („Wykończysz się dziewczyno, bo długa droga przed tobą”). Mi wszystko wisi, byle mniej bolało. Mam zaufanie do lekarzy, położnych, całej tej szpitalnej machiny. Nie boję się ich, nie mam paranoi, w szpitalach spędziłam kiedyś aż za dużo czasu. Niecierpliwie potakuję, kiedy anestezjolog odczytuje listę zagrożeń, podsuwa mi do podpisania papier. Nie, za to się nie płaci. Pół godziny później (skolioza nie ułatwia tego znieczulenia, kręgosłup będzie mnie napieprzał jeszcze kilka miesięcy) leżę owinięta rurkami i czujnikami i jest mi dobrze. Oksytocyna się leje, ja idę spać.
Rano zdejmują ze mnie znieczulenie.
Pora przeć – wyrokuje fajny gin położnik. Wygląda jak starszy brat Harry’ego Pottera. W pokoju ze mną są już inne położne, bo zmieniła się szychta. Znów irlandzka brygada. Mąż wsuwa zaserwowane mu płatki śniadaniowe z widokiem na mój otwór rodny. Śniadanie mistrzów.
Zderzenie z bólami partymi po nocy nieróbstwa szybko mnie budzi. Pionizują mi łóżkofotel, mogę się obracać, klękać, wypinać. Nic. Ponoć nie można przeć dłużej niż 45 minut. Po godzinie nic się nie dzieje, młodemu do nikąd się nie spieszy. Gin decyduje, że wracamy na znieczulenie, a on spróbuje młodego ze mnie wyssać „odkurzaczem”. Whatever. Po kolejnej pół godzinie prób staje się jasne, że ze ssawy nici.
Albo spróbujemy kleszczy, albo cesarka.
Jeśli wezmą mnie na cesarkę po tylu godzinach mordęgi, chyba się zapłaczę.
Kleszcze poproszę. Mój mąż, lekko zielony, trzyma mnie za ramię tak, że zaraz mi złamie obojczyk. Myk – i za chwilę mam na brzuchu zakrwawione, podpuchnięte, lekko sine zwierzę z szopą czarnych włosów. Wszyscy dostają lekko histerycznego ataku śmiechu.
Zwierzę leży mi na cycu, kiedy chirurg mnie zszywa. Na wózku wiozą mnie na oddział noworodków, młody już we własnym, plastikowym pudełku. Zagląda pielęgniarka, pokazuje jak fachowo przystawić do piersi. Tyle, że ja nie mam jeszcze mleka.
Poślij męża do sklepu bo mleko w proszku i butelkę. To duży chłopak i niedługo będzie głodny. Przystawiaj go, a jak ci pokarm spłynie, to odstaw butlę.
To się nazywa praktyczne podejście.
Wpada inna położna, ma chyba 100 lat. Z Jamajki. Podśpiewuje pieśni ludowe, pokazuje mi jak młodego przewinąć, ubrać, wykąpać. Młody jest cały czas przy mnie, mogę go sobie wyjmować z pudła, kiedy chcę. Mam na niego oko.
W szpitalu spędzamy resztę dnia i noc. Nie mogę się doczekać, żeby być już we własnym łóżku, pod własnym prysznicem, bez gwaru sąsiednich noworodków i ich narzekająych matek, które odwiedzają całe rodziny. Rano wpada lekarz, ogląda po raz kolejny dziecię, ogląda mnie. Wypisuje nas do domu. Zanim zdążymy się zebrać, zagląda irlandzka położna – ta, która przyjęła mnie na porodówkę. Przyszła obejrzeć nasz nowy nabytek. Supermiło.
Znam lepsze sposoby na spędzanie długiego weekendu, ale tego raczej nie zapomnę. Wszyscy spisali się na medal. Za darmo. Bez łaski. Po ludzku.







wtorek, 3 maja 2011

Cesarka na życzenie

Powiedziała mi teściowa, że cesarka na życzenie to ZŁO, bo normalnie są badania, że dzieci, które rodzą się w ten sposób są mniej inteligentne. Ciekawe, czy to amerykańscy naukowcy zbadali? Donosi mi koleżanka, że w pewnych kręgach hasło cesarka wywołuje pogardliwe spojrzenia. Tylko się tak zastanawiam, dlaczego? Że ktoś się odważnie zdecydował, że nie ma ochoty się tak męczyć? I że skoro jest taka opcja, to dlaczego z niej nie skorzystać? I nie mówcie mi, że to nienaturalne, bo porody szpitalne w dzisiejszych czasach wcale nie są bardziej naturalne. Mi do głowy nakładli, że po cesarce dłużej się goi, dłużej się dochodzi do siebie, generalnie jest gorzej. Poza tym, ja się strasznie boję znieczulenia i ten strach mi też nie pozwala. Boję się znieczulić u dentysty, a co dopiero dać sobie wbić coś w kręgosłup. Boję się, że ten brak czucia już nigdy nie minie. Czyżbym znów miała przeć na żywca?

Kolejna relacja

Będzie więcej. I znów nie wygląda to tak słodko, jak w relacjach z GW. Dlaczego? Czy z moimi koleżankami coś jest nie tak? Koleżanki moje ze słodkimi porodami, poproszę! Ostatnio ktoś (dziewczyna, bez dzieci) pytała mnie, jak chcę rodzić, dlaczego nie w domu, że ma nadzieję przynajmniej, że bez znieczulenia, i że ona wierzy w porody ORGAZMICZNE. Ja bym bardzo chciała spotkać kogoś, kto urodził ORGAZMICZNIE. Chociaż kolejna moja koleżanka opowiadała mi niedawno, że kiedy zaczynał się jej trzeci poród, miała strasznie dobry humor, nie mogła wręcz przestać się śmiać i w szpitalu (w Olsztynie) wszyscy byli nią zachwyceni. Że taka wspaniała, uśmiechnięta, i w ogóle nie narzeka. I ona chyba jest pacjentką idealną, bo bardzo jej się podobało, że położna nie zaglądała do niej zbyt często i nie zawracała jej głowy jakimiś duperelami w stylu przyj i oddychaj, bo ona sama najlepiej wie, co ma robić, a przy porodzie chodzi głównie o to, żeby ci w tym szpitalu NIE PRZESZKADZALI. Ale oto relacja. Rok 2004 (dla ciekawości) i 2010.
Przeżyłam dwa porody. Normalne, naturalne porody na przestrzeni sześciu lat. W tym czasie okazało się, że wykonano olbrzymi wysiłek, by pchnąć całą szpitalna maszynerię ku normalności, choć pewnych spraw ustawami i akcjami społecznymi zmienić się nie da. Za pierwszym razem było strasznie. Najpierw wydeptywaliśmy ścieżki do upatrzonego szpitala, zrobiwszy wstępny rekonesans – gdzie jest miło, przyjemnie, gdzie można urodzić rodzinnie. To zaskakujące, że jeszcze sześć lat temu była to fanaberia, a teraz jest to już niemal norma, przynajmniej w Warszawie. Jako naiwna dwudziestojednolatka marzyłam o porodzie w wodzie, że niby będzie mniej bolało i może będzie przyjemniej. Oczywiście można się domyślić, że taka atrakcja nie była i nadal nie jest dostępna dla plebsu. Przygotowywałam siebie i swojego chłopaka na to, że jednak urodzimy razem, że będzie mnie trzymał za rękę, w miłym i przytulnym pokoju i potem jakoś to się ułoży. Pech chciał, że nasza pociecha postanowiła przyjść na świat w święta. Większość warszawskich szpitali zamknięta, oblężona, remontowana. W Naszym tłum rodzących i my. Zagubieni i niepewni, przybyliśmy po kilku godzinach od pierwszych regularnych skurczy. W rejestracji pani poczyniła zabawny żart z imienia naszego syna, lekarz wpakował mnie na fotel i choć pojękiwałam z bólu, sprawdzając rozwarcie palcami insynuował, że jest mi pewnie dobrze, co? Nie. Nie było dobrze. Potem przewieziono nas na salę przedporodową. Kilka rodzących, wszystgkie jęczą, wszystkie leżą, niektóre idą na drugą salę, rodzą, odjeżdżają. A ja leżę. Pielęgniarka z pretensją marudzi, że się nic nie dzieje, że się zatrzymało. Dalej leżę. Ani się napić, choć mija już około 10 godzin od wyjazdu z domu. O jedzeniu nie myślę, boli. Wciąż leżę, wciąż mają do mnie pretensje, że się szyjka nie rozwiera. Czuję się źle i samotnie. Mój mąż siedzi na korytarzu, do wizerunku amerykańskiego tatusia z lat 50-tych ubiegłego wieku brakuje mu tylko szluga w ustach. W końcu przenoszą mnie na salę porodową. Proszę o znieczulenie. Wkłuwają się w plecy, wlewają co trzeba. W rękę wlewają za to oksytocynę. Kolejne godziny leżenia. Jendi lekarze idą do domu na kolację świąteczną, inni wracają, dostaję kolejne dawki oksytocyny i znieczulenia. W końcu przestaję dostawać znieczulenie. Nie dostaję nic do picia, na sali jest gorąco. Za zasłonką kolejne kobiety rodzą. Jedne dzieci są zdrowe, inne nie oddychają. A ja samotnie czekam. Jak eksponat. Nogi na podpórkach, co jakiś czas ktoś podejdzie, zajrzy. W końcu zaczyna się akcja porodowa. Jestem zmęczona, obolała, położne na mnie krzyczą, z końcówki porodu pamiętam, że były silne skurcze, zamknęłam na chwile oczy, a gdy je otworzyłam na zegarze było już 30 minut później a na moim brzuchu pojawił się mały przerażony człowiek. Przytulić, pocałować, oddać do umycia. Położna naciskając na obolały brzuch pomogła jeszcze wypchnąć łożysko a potem pozszywała mnie. Poszła. Ktoś mnie odwiózł do pokoju, ktoś przyniósł dziecko, po niemal dobie wreszcie mogłam się napić. Jeszcze dobę trwało warczenie na mnie, że nie ma pokarmu, że to, że tamto, że czemu wcześniej nikomu nie powiedziałam, że nikt m z pleców rurki od znieczulenia nie wyciągnął. Aż wreszcie dali mi spokój i wypuścili do domu. Depresja poporodowa trwała 10 miesięcy.
Stąd widmo drugiego takiego rollercoastera emocji i bólu przyprawiało mnie o mdłości. Tym razem pierwszy szpital omijaliśmy szerokim łukiem. Z mężem poszliśmy do niedawno wyremontowanej, polecanej przez znajome placówki. Wybadaliśmy teren, obejrzeliśmy ładne pokoje z wannami, prysznicami, piłkami. Lekarze patrzyli tradycyjnie jak na dziwolągów- Ale co pani chce tu oglądać? No dobrze, dobrze, niech pani tam pójdzie, ktoś pani pokaże- powiedzieli idąc dalej.
Dobre pierwsze wrażenie, dobre i drugie - z kolejnych badań KTG. Wreszcie nadszedł moment pierwszych regularnych skurczy. Piątek wieczór. Torba, taksówka, na izbę przyjęć. Wchodzimy, a pani rzuca „oj, coś mi tu pani na rodzącą nie wygląda”. Godzina na KTG, nic się nie zapisało, zastrzyk na rozluźnienie, godzina oczekiwania na ocenę stanu rzeczy i do domu. Proszę przyjechać jutro. Przyjeżdżamy, z bólami można się już oswoić, żartujemy, panie na izbie też żartują. Nasłuchują KTG, nic się nie zapisuje, wracamy. W niedzielę ból się nasila. Do tego stopnia, że nawet nie mam ochoty jechać do żadnego szpitala. Rodzę w domu i koniec, albo w ogóle nie rodzę. Rezygnuję, po co mi to. Albo jeszcze lepiej! Przeczekam i tym razem zrobią mi cesarkę,nic nie będę parła. Niestety, pakują mnie do taksówki i na izbę przyjęć. Ta sama lekarka, co w piątek podpina mnie pod KTG. Znów żaden skurcz się nie zapisuje, Sugeruje, że wcale jeszcze nie rodzę. Nie mniej dopada mnie kolejny skurcz i wrzeszczę z bólu. Pakują mnie na wózek, mąż asystuje, trzyma za rękę. Wpadamy do pokoju. Ja chcę prysznic, skakanie na piłce, a oni mnie na stół i dawaj, wkłuwać się w rękę. Procedury. Ja mam skurcze co 3 minuty, wyję z bólu, a oni dalej się wkłuwają, bo u mnie to nigdy nie było proste. Żądam znieczulenia, słyszę, że już za późno, kładziemy się na bok i przemy. Nie jest jednak za późno, by ktoś dalej nie próbował wkłuwać się w żyłę. Mąż mnie dopinguje. Pielęgniarka też, Położna już nic nie mówi... Za drugim razem ma być łatwiej. Jest szybciej, boli równie mocno. Zszywanie też. Ale po kilku chwilach i kilkunastu wycieńczających podejściach do wyparcia, mały człowiek jest z nami, nikt go nie zabiera, ma czas, by się wtulić, przyssać do mleka. Obolała ale pełna euforii szybko dochodzę do siebie. Ingerencja lekarzy i położnych ograniczona została do minimum. Opieka poporodowa była za to na medal, kochane pielęgniarki były miłe, uśmiechnięte, wyrozumiałe.
I mam tylko świadomość, że mogło być gorzej, bo zanim szczęśliwie wróciłam do domu, by urodzić w Warszawie, trafiłam na tydzień obserwacji w jednym z renomowanych wrocławskich szpitali. Lekarze regularnie spławiali mnie, nikt nie chciał wypisać do domu, choć nikt też nie powiedział, po co w zasadzie mają mnie obserwować. Serce mojego dziecka biło leniwie, ale na USG wszystko wychodziło prawidłowo. Absurdalne pobudki co 3 godziny, temperatura, KTG, kopie nie kopie, sen i znów. Absurdalne menu. Suchy chleb i pasztetowa na śniadanie, kartoflanka na obiad, suchy chleb i twaróg na kolację. I nie zapominajmy o własnych sztućcach. Przyjmował mnie pijany lekarz, który robił sobie żarciki o tatuażu na mojej ręce, wypisywano mnie za to dwa dni i ostatecznie nie wydano mi wszystkich dokumentów, rodzice musieli jechać do Wrocławia specjalnie po nie.
A sala porodowa duża, wyłożona zimnymi kafelkami, przerażająca. Dobrze, że na niej nie skończyliśmy.