poniedziałek, 2 stycznia 2012

Schodki, schodeczki

Siadła mi komórka. Nie wiadomo czemu, zepsuła się, wyładowała, cokolwiek. A zadzwonić muszę, umówiona jestem, wysiadam z wozem z metra i muszę się umówić. Ale ale. Automatów przeciez na mieście brak. Po co? Przecież wszyscy mają komórki. Ale jest Poczta Główna w centrum, w Warszawie. Musi być tam jakiś automat. Idę więc, zmierzam. Zastanawiam się, czy jest podjazd, bo przecież z wozem nierozerwalnie jestem połączona, a nie dźwignę, a prosić o pomoc mi się nie chce. Jest! Jest podjazd! I nawet takie drzwi bajeranckie, co się same otwierają, marzenie każdej matki z wozem, ot, drobna przyjemność. Super. Pierwsze otwierają się same, ale drugie - już nie. Żeby z zewnątrz dobrze wyglądało? Dobra, jestem w środku, bachor jeszcze się nie drze, super. Automatów sznur. Żaden nie jest na kasę, wszystkie na kartę. Ale luzik, w środku dwa kioski, idę kartę kupić. Ale ale. Hola hola. To jakiś banał myśleć, że w kiosku na poczcie dostaniemy kartę do telefonu. Pani grzecznie mówi - U mnie nie ma, kiosk pocztowy na zewnątrz. Grzecznie pytam - a czy do niego trzeba po schodach? Patrzy jak na debila, nie widzi woza, ale odpowiada: Na zewnątrz, tak, na zewnątrz. Ale po schodach? - nie ustępuję. Na zewnątrz - ona tez uparta. Idę więc. Wypycham się przez nie otwierające się samoistnie drzwi. I oczywiście - do kiosku pocztowego trzeba po schodkach zejść. Trzech czy czterech zaledwie, ale mnie już zalewa. Pot, wściekłość, masakra. Kupuję kartę, idę na okrągło do podjazdu, przepycham się przez drzwi, co się nie otwierają. I myślę, że ci na wózku mają jeszcze gorzej, ale wcale mnie to nie pociesza.