czwartek, 28 kwietnia 2011

Cudnie jest

Chyba się dzisiaj dobrze ubrałam. Nie tam, żeby jakoś specjalnie elegancko czy modnie, chyba po prostu dobrze widać brzuch. Trzy osoby (!) ustąpiły mi miejsca w autobusie, jedna pani, sama z siebie, w kolejce w sklepie. Nowy rekord. W autobusie - dwie starsze panie, pewnie matki, które dobrze pamiętają, jak to jest i jeden dosyć młody pan, z córką, najwyraźniej świadomy ojciec. Młode laski (koło 20) są zabawne, pchają się pierwsze, żeby zająć wolne miejsca. Potem z uwagą podziwiają krajobraz, albo są tak pochłonięte rozmową przez telefon na temat tego, że właśnie jadą autobusem, że świata wokół siebie nie widzą. Śmieszne to, straszne i smutne zarazem. To samo dotyczy osób starszych, nie tylko z brzuchem. Czasem tak mi głupio, chcę ustąpić, ale oni nie pozwalają. A wokół wszyscy podziwiają barwne motyle...

środa, 27 kwietnia 2011

Wszystko będzie zajebiście

Jeszcze nie pisałam o mojej wizycie na oddziale. Duży szpital położniczy w Warszawie, Mokotów. Idę się spotkać z poleconą położną. Na położną zdecydowałam się bez wahania, bo "z badań terenowych" wynika, że to ona jest najważniejsza - jest gwarancją przyjęcia do szpitala, lepszej sali porodowej, ewentualnego znieczulenia, ewentualnej interwencji lekarskiej, jeśli byłaby potrzebna. Lekarz? A po co co lekarz? Jeśli wszystko idzie dobrze, w ogóle nie jest potrzebny (do porodu). A jeśli będzie potrzebny - położna na pewno go zawoła.
Idę. Spotykam się. Bardzo miło. Pani wszystko mi pokazuje, oprowadza. Oddział wyremontowany, kolorowe ściany, elegancko. Do sali porodowej z "zasłonkami" w ogóle mnie nie prowadzi, albo już jej nie ma? Pytam - a co, jeśli akurat tego dnia zapragnie rodzić pół Warszawy i wszyscy tutaj? - Już moja w tym głowa, żeby dla mojej pacjentki miejsca nie zabrakło, i prowadzi mnie do jeszcze jednej sali "specjalnej dla naszych pacjentek". Cudnie. Czuję się całkiem bezpiecznie. Ale to poczucie kosztuje 1500. A to państwowy szpital jest.

środa, 20 kwietnia 2011

Patologia

Dziś nie moje dane - u mnie na razie wszystko ok. Koleżanka, końcówka ciąży, wylądowała na oddziale patologii ciąży jednego z warszawskich szpitali. Pewnie jej pobyt nie różni się bardzo od innych szpitalnych doświadczeń, ale mnie akurat zajmuje ciąża i wszystko, co wokół. Chciałam tylko przypomnieć, że w ustalonym po kilku latach standardzie porodu, jasno napisali, że pacjentka ma prawo do informacji i do godnego traktowania. Tylko, rzeczywiście, jeden problem - koleżanka jeszcze nie rodzi... 
Raport z obserwacji uczestniczącej
Leżę na oddziale patologii ciąży w jednym z warszawskich szpitali - mniejsza którym, bo myślę, że wszędzie jest w miarę podobnie. Gwoli uczicwości dodam, że ten cieszy się niezłą renomą - są tu naprawdę całkiem dobrzy medycy. Ale jak wiadomo osiągnięcia na polu czystej medycyny to jeszcze nie wszystko - samopoczucie pacjenta, w tym przypadku pacjentki z problemami w ciąży też powinno się liczyć. A raczej nie jest brane pod uwagę.
LEKARZE
Jako się rzekło: dobrzy medycy, znają się na swojej robocie. Jednak w kontakcie z pacjentem - beznadzieja. Nie chodzi nawet o jakiś brak empatii, zakładam, że to w większości sympatyczni i oddani swojej pracy ludzie. Problemem jest brak umiejętności komunikowania się z pacjentem i brak standardów dotyczących przekazywania informacji na temat stanu zdrowia.
Po pierwsze kontakt z lekarzem jest ograniczony do obchodu - zazwyczaj porannego, bo wieczorem jakiś zdyszany człowiek w kitlu wkłada głowę w drzwi, rzuca roztargnione: „Jak tam? Wszystko w porządku?” i leci dalej. Poza tymi uświęconymi tradycją okazjami lekarz jest w szpitalnej rzeczywistości Wielkim Nieobecnym.
Po drugie nawet jak już zdybiesz gdzieś doktora, to wyciąganie z niego newsów na temat wyników badań, czy dalszych planów terapii/zwolnienia do domu wymaga umiejętności policyjnej interrogacji. Jedna pani doktor po dziesiątym zadanym przeze mnie pytaniu powiedziała: „Ale pani to w logiczną całość układa”. No, ktoś przynajmniej próbuje.
Z moich obserwacji wynika, że zadawanie namolnych pytań, branie pod włos i sprzeciwianie się niepoważnemu traktowaniu (-panie doktorze to czemu nie moge pójść do domu? - a bo macica może się pani rozejść - seriously?! A jak często się to zdarza?) znacząco zmienia stosunek medyków do pacjenta. Na nieco bardziej konkretny i partnerski. A wydawałoby się, że pacjent nie musi fikać koziołków, by uzyskać podstawowe dane na temat swojego zdrowia.
POŁOŻNE
W sytuacji wiecznej nieobecności lekarza to pierwszy front medyczny z którym mamy do czynienia. I znów: większość to pewnie miłe dziewczyny, ale szpitalna robota wyrabia w nich odruchy robotnika przy taśmie. Wkłuć, zmierzyć, podłączyć rurkę, pobrać krew - na wszelki wypadek bez kontaktu z człowiekiem, na którym owe czynności są wykonywane. Prowadzenia prywatnych rozmów i chichranie się z koleżankami przy czekających grzecznie na swoją kolej do pobrania/zmierzenia etc. pacjentek - norma. Mówienie do dziewczyny, która rzyga, mdleje i ledwo dycha: „eee tam, przecież nie straciła pani przytomności” - to już raczej patologia.
ABSURDY
Nigdy nie zrozumiem czemu:
    Trzeba budzić pacjentki o 6.00 rano żeby im zmierzyć temperaturę/ciśnienie i inne takie. A potem się je zostawia na 3 godziny w spokoju aż do obchodu. Jakby ta cała procedura odbywała sie o 8.00 to ktoś by ucierpiał?
    Do specjalistycznego badania USG wysyła się całą grupę pacjentek z patologii po to, żeby siedziały w szlafroczkach i świeciły gołym tyłkiem pod drzwiami gabinetu pod ktorym czekają też pacjenci przychodzący spoza szpitala. Nie można tego jakoś zaplanować, ustalić godzin?
    Podejmuje się działania, które wcale nie są konieczne. Przykład: przyjmują pacjentkę u której stwierdzono małowodzie - czyli dziecku grozi, że się udusi z powodu zbyt małej ilości wód płodowych. Mimo dobrego odczytu KTG i bez potwierdzenia tej diagnozy lekarze decydują się wywoływac poród. Wkładają dziewczynie do szyjki macicy tzw. cewnik Folleya: sporych rozmairów piłeczkę wypełniona cieczą, która ma pobudzić aktywność szyjki. Dziewczyna źle znosi ból, wymiotuje, mdleje, tylko dzięki pomocy męża nie rozbija sobie głowy w łazience. Po kilku godzinach męczarni wyjmują cewnik. Następnego dnia robią badania, dochodzą do wniosku, że żadnego małowodzia nie ma i są gotowi wypisać laskę do domu... Czy rozpoznanie nie powinno poprzedzać działania w wypadkach, gdy nie ma jakiegoś bezpośredniego zagrożenia życia? Po co fundować komuś taki hardkor?
    Kobiety w ciąży karmi się wędliną z tesco za 1.99 i skąpi choćby na plasterek pomidora. Serio: na szpitalnym wikcie można się dorobić awitaminozy, bo warzywo występuje tylko pod postacią wygotowanego buraczka tudzież szpinakowej mazi. Rozumiem ograniczenia budżetowe, ale ciężarne lepiej by wyszły na zjedzeniu marchewki i białego sera zamiast tych słonych jak sam skurwysyn wyrobów wędlinopodobnych.  

sobota, 16 kwietnia 2011

Ciąża to nie choroba

Sapię, chętnie leżę. Coraz ciężej po schodach, a to dopiero 6 miech. Brzuch mi wywaliło, nie wiem skąd on taki wielki. Boszsz, znowu urodzę potwora. Staram się jak mogę, a jednak nic mi się nie chce. Po wieczornej wizycie u koleżanki, dwa kolejne dni dochodzenia do siebie. I co, ciąża to nie choroba, to naturalny stan, w którym można robić wszystko? Jak pójdę do pracy, to potem już tylko poleżę. Jak pójdę na próbę, to potem dla odmiany też. Spacer zbyt mnie męczy, a nigdy nie należałam do leni. To nie ja, to jakaś dziwna osoba, która ze mną niewiele ma wspólnego, która poddała się temu, co w sobie nosi i poza tym niewiele już może. Smutne, a prawdziwe i w dodatku długo trwa.